Dragon Ball PH logo by Zaria
Rozdział 01 | Rozdział 02 | Rozdział 03 | Rozdział 04 | Rozdział 05 | Rozdział 06 | Rozdział 07 | Rozdział 08 | Rozdział 09 | Rozdział 10 | Rozdział 11 | Rozdział 12 | Rozdział 13 | Rozdział 14 | Rozdział 15
Część druga: Implikacje

Rozdział 15

  Bardock nie był politykiem. Nie zaliczał się też do grona analityków, socjologów czy politologów, a od samej dyplomacji odsuwał się jak daleko tylko mógł, jakby cierpiała na trąd. Bardock był wojownikiem, a jednak wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że w rekordowym czasie musiał zmienić się w politycznego omnibusa. Już raz dokonał niemożliwego. Wychował i wyszkolił małą armię, która zdobyła stolicę i uśmierciła króla. Jednak Bardock nie był też planistą. Zaszedł tak daleko, ponieważ pomagali mu ludzie mądrzejsi od niego. Niektórzy ostrzegali go przed reperkusjami takiej akcji, ale on nie chciał słuchać. Wierzył w cud, bajkę, że po jego zwycięstwie wszyscy Sajanie na planecie przyznają mu racje i zjednoczą się pod jedną banderą. Jego banderą.
 
  Nowy przywódca Vegety, a przynajmniej za takiego Bardock chciałby uchodzić, kierował się do sali tronowej. Imperialnej produkcji zbroja, ciężkie buty, włosy, w naturalnym dla Sajana, nieładzie oraz niezadowolona mina. Te atrybuty przylgnęły do Bardocka niczym druga skóra odkąd zdobył pałac. Był wiecznie niezadowolony i gotowy na atak. Kiedy wszedł do sali tronowej, przerobioną na prowizoryczne miejsce obrad, jego ludzie wstali, ale przyzwyczajeni do stanu psychicznego przełożonego nie okazali choćby cienia zdumienia. Bardock usiadł przy jednym z kilku złączonych ze sobą stołów. Zlustrował pomieszczenie wzrokiem oceniając kto stawił się na zebranie. Obecnością mogli się pochwalić jego sajańscy dowódcy wojskowi, a także wszyscy naukowcy i specjaliści, których wynajął w pierwszej fazie operacji. Gdy wszyscy usiedli nie dało się nie zauważyć jednego pustego miejsca. Oprócz tronu było to jedyne wolne siedzenie w pomieszczeniu. Bardock nie pozwolił nikomu go zająć, w hołdzie dla Paragasa, który zginał podczas misji. Sajański generał rozsiadł się wygodnie na krześle i zaczął:
  - Co macie mi do zameldowania panowie?
  - Jest źle - odparł barczysty Toma. - Siłami, którymi dysponujemy jesteśmy ledwo wstanie utrzymać stolicę w całości.
  - A służby porządkowe? - wtrącił się jeden z "obcorasowych".
  - Część się podporządkowała, ale reszta rzuciła pracę i albo chla po barach, albo wali się po mordach dla zabawy - odparł Toma.
  - Grozi nam anarchia! - wykrzyknął jeden z nie-sajanskich doradców.
  - Jeśli mogę - wtrącił kolejny. Bardock przyjrzał mu się uważnie. Ubrany strój wojskowego lekarza osobnik o czerwonej czuprynie i ptasim obliczu patrzył w jego stronę, ale unikał kontaktu wzrokowego. Sajan widział go parę razy jeszcze podczas szkolenia żołnierzy.
  - Jaka jest twoja funkcja? - zapytał
  - Jestem głównym lekarzem i chirurgiem naszej operacji - przedstawił się pokrótce podwładny. "Ha! Naszej" zadrwił w myślach Bardock. Nie ufał żadnej osobie, która nie była Sajanem, zwłaszcza jeśli jedynym powodem jej obecności była sowita pensja na koniec miesiąca. - Jednak aby dobrze spełniać swoją rolę, musiałem nauczyć się oceniać zachowania sajańskie i dlatego liznąłem też trochę historii rasy - modulował własny głos starając się wzbudzić zainteresowania wśród słuchających. - Eufemistycznie mówiąc, Sajanie to indywidualiści. Nawet tak zwane Wielkie Rody są bardzo niespójną instytucją - na jego obciągniętej brązową skórą ptasiej twarzy pojawił się dziwny grymas. Bardock nie bardzo wiedział jak go zinterpretować z powodu odmiennej mimiki twarzy. Uznał to za obawę. Ptakopodobny kosmita najwyraźniej obawiał się negatywnej reakcji ze strony Sajan, gdy wyraził swój pogląd o rodach, ale gdy nic takiego nie nastąpiło kontynuował:
  - Samo ich powstanie było przejawem bardziej pragmatyzmu niż unifikacji. Rody zostały stworzone z plemion żyjących na danych obszarach. Pokrewieństwo miedzy nimi oczywiście istniało, ale często plemiona te ze sobą rywalizowały przez co częste walki o przywództwo w poszczególnych rodach nie są niczym nadzwyczajnym.
  Bardock był zmuszony przyznać mu racje. Sam kilkakrotnie musiał podejmować takie wyzwania. Jednak nikt nie musiał przypominać mu na jakim świecie żyje.
  - Co to ma wspólnego z tym co mamy teraz? - zapytał lekko, zniecierpliwiony tym wywodem.
  - Jak już mówiłem, Sajanie to indywidualiści. Każdy z nich chce przewodzić, każdy chce być najlepszym, najsilniejszym, najpotężniejszym zwłaszcza w obrębie własnego rodu. Tutaj mamy jednak sytuacje o wiele gorszą. - przerwał na chwilę gładząc się po czuprynie - Stolica planety składała się z głównie jednego typu mieszkańców. Członków różnych rodów ze wszystkich części planety. Przebywają tu przejściowo czekając na przydział do armii najemnej. A skoro nawet podczas ścisłej przynależności do rodów dochodziło do starć o dominację, więzy miedzy rodami, a ich członkami w stolicy praktycznie nie istnieją. Terytorializm. To tłumaczy istnienie tylu miejsc gdzie Sajanie walczą ze sobą. Przejawia się tu ich potrzeba udowodnienia własnej wyższości.
  - Do rzeczy - zirytował się Bardock.
  - Teraz, kiedy w mieście nie jest jasne kto jest najsilniejszym Sajanem, tak zwanym samcem alfa, wszystko, mówiąc kolokwialnie, się rozlazło. Każdy Sajan chce być tym "naj", a bez odgórnego pokazu siły nikt nie będzie szanował nowej władzy. Jak jeden z nas dobrze zauważył: anarchia. - Przerwał i odwrócił się w stronę Bardocka - Jednak to co dla obserwatora z zewnątrz jest anarchią dla Sajana co najwyżej pijacką burdą - zakończył swój wywód ptasi doktor.
  Generał bardzo staranie przeanalizował jego słowa. Nie dowiedział się w sumie niczego, czego by już sam nie wiedział, jednak spojrzenie na sprawę z innego punktu widzenia było nieocenione. Sajan liczył, iż śmierć króla będzie wystarczającym pokazem siły, jednak nie pomyślał o stworzeniu symbolu. Wojownika, którego pięść mówiłaby więcej niż tysiąc słów. Westchnął z niezadowolenia. Jego rodacy najwyraźniej uznali, że obalenie Vegety przy użyciu prywatnej armii było dowodem tchórzostwa, a nie siły. Wszyscy zgromadzeni czekali na reakcje dowódcy.
  - Propozycje? - zapytał krótko Bardock.
  - Nasze siły w tej chwili są zbyt ograniczone, aby zaprowadzić porządek w całym mieście. Skupmy się na ochronie najważniejszych punktów miasta dopóki nie otrzymamy wsparcia. - odparł odpowiedzialny za służby porządkowe Toteppo.
  - Zgoda, A co z posiłkami, jakie wieści? - zmienił temat Bardock. Żółty osobnik z podłużną głową ożywił się nieco. Pytanie generała musiało mieścić się w jego kompetencjach.
  - Panie generale - zaczął formalnym tonem - pański klan, Krwawy Księżyc, udzielił nam poparcia oraz zapewnił, że przyśle wsparcie najszybciej jak to będzie możliwe. Jeśli chodzi o żołnierzy pozyskanych na Malakrze wciąż jeszcze nie jesteśmy wstanie ich sprowadzić. Wzmożone patrole w ich rejonie uziemiły ich na nie określony okres czasu, ale gdy sprawa przycichnie przylecą. Po przeprowadzonym na szybko rozpoznaniu wiemy także, że część Sajanów ze stolicy jest gotowa się do nas przyłączyć jeśli otrzymają zadowalające ich wynagrodzenie - wypalił jednym tchem wyraźnie zdenerwowany.
  - Jeśli! Gdy! Może! Daj mi coś na czym mogę się oprzeć! - wydarł się Bardock - Nie wygramy tego mając domysły zamiast żołnierzy!
  - Lepiej mieć w zapasie dziesięciu żołnierzy niż nie mieć dziesięciu tysięcy - skomentował na spokojnie Toma.
  - Właśnie! Chcę fakty, a nie domysły - krzyczał Bardock mało nie podrywając się z siedzenia. Analitykowi o podłużnej głowię zaczęły się trząść ręce. Reakcja przełożonego go zdeprymowała. Na gwałt szukał danych, które generał uznałby za użyteczne. Jedynym efektem jego starań był głuchy huk roztrzaskiwanych o podłogę cyfronotesów. Bardock zakrył twarz ręką i westchnął.
  - Akcja odwetowa, akcja odwetowa - powtarzał jak mantrę zdenerwowany osobnik przeglądając pozostałe mu dokumenty. Kiedy w końcu coś znalazł na jego twarzy pojawił się grymas tryumfu. - Nie musimy jak na razie obawiać się żadnej akcji odwetowej. Większość rodów jeszcze nie ustosunkowało się do naszych działań, a ród króla Vegety jest zbyt zajęty wewnętrznymi sporami, aby wystąpić przeciwko nam. Książę Vegeta ogłosił się nowym królem prawem sukcesji, ale to nie spotkało się ze zbyt szerokim odzewem.
  - Su...co? - odezwał do tej pory milczący Panbukin.
  - Sukcesja to system zmiany władcy panujący w Imperium - ponownie zabrał głos ptakopodobny lekarz. - Syn automatycznie przejmuje władze po swoim ojcu.
  - Nasi nigdy na to nie pójdą - oburzył się otyły Sajan. - Jeśli te chuchro myśli, że przejmie władze bez obicia własnoręcznie komukolwiek gęby to się zdrowo myli.
  - Nie był tego taki pewien Panbukinie - odparł Bardock - Spotkałem go parę razy i myślę, że mimo, że ma puste ręce to trzyma sztylet ogonem.
  Na twarzach kilku nie-sajańskich członków zebrania zamalowała się konsternacja.
  - Ma ukrytego asa w rękawie - sformułował inaczej zdanie Bardock. - To wszystko?
  - Została jeszcze sprawa organizacji pogrzebu i Brolliego - podchwycił jeden z naukowców.
  - Tak. Co się z nim teraz dzieje? - zapytał Bardock.
 
  Otworzył oczy. Znów ten sam nudny sufit, który oglądał już niezliczoną ilość razy. Ten widok nigdy się nie zmieniał. Za każdym razem gdy unosił powieki witała go szara płaszczyzna. Leżał bezczynnie, a lekarze nie mówili mu w sumie nic. Nie wiedział co się stało z jego ojcem, przyjaciółmi czy nawet planetą. Jedyne co udało mu się wyciągnąć od swoich opiekunów to krótkie: "nie martw się wygraliśmy". To mu stanowczo nie wystarczało, ale był jeszcze zbyt słaby aby się im przeciwstawić. Trucizna wciąż obecna w jego organizmie uniemożliwiała wysiłek i stanowiła bardzo poważną niedogodność. O jej istnieniu dowiedział się z rozmów lekarzy jakie przeprowadzali w jego pokoju, gdy myśleli, że śpi. Brolly w większości nie pamiętał tego co się wydarzyło w pałacu. Nie był pewien czy zwalić to na karb trucizny czy kolejnego wybuchu agresji. Usłyszał kilka szeptów jakoby w pojedynkę zabił króla Vegetę, ale uznał to za niewiarygodną plotkę. Nie mógł się doczekać dnia, w którym opuści ten szpital. Sajan zamknął oczy w nadziei, że jego kolejne przebudzenie będzie ostatnim w tym pokoju. Próbował zasnąć kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi do pomieszczenia. Postanowił, jak zawsze, udawać, że śpi. Rozległ dziwny dźwięk. Słyszał go już tyle razy, że mógł bez przeszkód stwierdzić, iż ktoś odczepia cyfrową kartę choroby przyczepioną do jego łóżka.
  - Śladowe ilości trucizny wciąż obecne, ale krwotok wewnętrzny ustał i wszystkie uszkodzenia spowodowane przez truciznę się goją. Jednak sugeruje podanie inhibitora kompetencyjnego - powiedział pierwszy dość wysoki głos. Brolly uznał, że musi należeć do kobiety.
  - Zgoda... - odparł drugi głos, wyraźnie męski, jakby się wahając - Miał facet szczęście. Normalnie nikt ma prawa przeżyć działania takiej hemotoksyny, a jemu się udało.
  - Słyszałeś co o nim gadają Sajanie? - podchwyciła temat kobieta.
  - Nie co?
  - Że to jakiś legendarny Sajan. Syn tej ich bogini czy jakoś tak - odparła z teatralno-drwiącym tonem kobieta.
  - Znaczy, że co mam na oddziale pół-boga? Poza tym co oni mają na myśli mówiąc, że to legendarny Sajan? - zapytał równie drwiącym tonem mężczyzna.
  - Pewnie to, że zrobi z Coolera mopa, a ze Sluga wiadro na wodę
  - Bez gejowskich wstawek proszę - zaprotestował męski głos.
  - Przestań, a nim się naciesz póki możesz. Zajmujemy się nim przejściowo póki nie wróci ten sztab lekarzy od Bardocka. - skomentowała sytuacje kobieta
  - Tak, tak pamiętam rutynę utrzymywać go w stanie lekkiego otępienia i nie dopuszczać do informacji. Cholera! Łatwiej byłoby wprowadzić go w śpiączkę farmakologiczną. Dać mu pigułę i niech śpi, nie byłoby tylu kłopotów.
  - Proszę bardzo jeśli chcesz się tłumaczyć przed Bardockiem nie ma sprawy. - odparł żeński głos.
  - Ehh, a ja przyleciałem na tę planetę leczyć chore, zacofane Sajańskie dzieci, a teraz ich ojciec może mi urwać głowę.
  - Trzeba było być mądrym i otworzyć prywatną klinikę. Idealizm nie popłaca. A teraz wezwij pielęgniarkę niech zrobi mu ten zastrzyk, a my, dwa głupki, pójdziemy na kawę - zaproponowała kobieta.
  - Brzmi nieźle. Przynajmniej to tutaj mają. Choć lura straszliwa. - odparł rozentuzjazmowany mężczyzna.
  - Słyszałam, że jakieś miejscowe zwierze przeżuwa ziarna. Oozaruletka czy jakoś tak to się nazywa.
  - Weź mi nie obrzydzaj przerwy, tylko ona mi została.
 
  Brolliemu zakręciło się w głowie. "Stan otępienia? Niedopuszczenie do informacji?". Nie mógł pozwolić, aby przetrzymywano go tutaj choć sekundę dłużej. Wydarzyło się coś bardzo ważnego, a on musiał poznać prawdę, nawet gdyby musiał pełznąć do wyjścia. Po chwili usłyszał, że znów ktoś wchodzi do pokoju. "Pielęgniarka" pomyślał. Zebranie sił zajęło mu chwilę. Zdążył jednak otworzyć oczy i złapać kobietę w białym stroju za nadgarstek nim ta wbiła mu igłę.
  - Koniec z zastrzykami - warknął na pokaz Brolli. Pielęgniarka z nieznanej Sajanowi rasy, zaszokowana wypuściła strzykawkę z ręki. Przez chwilę patrzyła w oczy swojego niedoszłego pacjenta. Odwzajemnianie spojrzeń nie trwało zbyt długo ponieważ kobieta spanikowała i z krzykiem wybiegła z pomieszczenia. Brolli z trudem wstał z łóżka. Kiedy nogi przestały mu dygotać ruszył do wyjścia.
  - Koniec z leżeniem, koniec z zastrzykami i koniec z tym sufitem - powiedział do siebie czarnowłosy wychodząc na korytarz.
 
  Mężczyzna siedzący przed monitorem zmełł w ustach przekleństwo, po czym chwycił za scouter. Wybrał odpowiednia funkcje z menu, które pojawiło się na wyświetlaczu, po czym nawiązał połączenie.
  - Obiekt się przemieszcza - zameldował. - Nie. Nie uda im się go na długo zatrzymać - odparł w odpowiedzi na pytanie jakie doszło ze scoutera - To zwykli lekarze. Próbują przemówić mu do rozsądku, ale to długo nie potrwa zanim...
  Przerwał, gdy osoba po drugiej stronie łącza weszła mu w słowo.
  - Tak, będę go obserwował i na bieżąco informował o zmianie sytuacji - przytaknął. Rozłączył się, po czym kolejne przekleństwo zostało rozdrobnione przez jego szczękę. - Mam nadzieje, że nie obetną mi za to premii...albo ważnej części ciała - powiedział do siebie, poprawiając, za pomocą drążka, kąt rejestratora obrazu.
 
  Brolli miał już dość rozmowy z lekarzami i pielęgniarkami. Wszyscy za wszelką cenę próbowali go zatrzymać w budynku. Sajan nie miał pewności, czy jego zawroty głowy były spowodowane działaniem trucizny, zbyt długim leżeniem w łóżku, czy nadmiarem pojęć medycznych wystrzelonych w niego w dość krótkim czasie. Stał przy kontuarze coraz bardziej zirytowany. W normalnych warunkach jego rozdrażnienie mogłoby się przerodzić w coś o wiele bardziej niszczycielskiego, ale w tej sytuacji nie było nic normalnego. Mięśnie wciąż były kolonią nieprzyjemnych "mrówek". Głowa ciążyła mu niczym wypełniony kamieniami worek, a w umyśle szalał rozwścieczony Oozaru rozdeptując wszystkie w miarę konstruktywne myśli. W pewnym momencie Brolli nie wytrzymał i rozrzucając zagradzających mu drogę pracowników opieki medycznej ruszył przed siebie.
  - Proszę zaczekać! - krzyknął jeden z lekarzy podnosząc się z podłogi. Sajan nie reagując na prośby lekarza starał się zlokalizować wyjście.
  - Generał Bardock zabronił nam pana wypuszczać - dodał w desperacji lekarz, kiedy wszystko inne zawiodło.
  - Bardock wam zabronił? - zaciekawił się Brolli. - Dlaczego?
  - Nie wiemy, nie podał powodu, ale musi tu pan zostać taki był rozkaz - powiedział lekarz błagalnym tonem. Najwyraźniej bał się konsekwencji ucieczki pacjenta numer jeden. Ciekawość sajańskiego chłopaka sprawiła, że jego mózg mimo otępienia zaczął pracować na zwiększonych obrotach. Wszystkie fakty jakie zdołał poznać układały się powoli w całość. Musiało wydarzyć się coś czego o czym nie chcieli, żeby się dowiedział. Najgorsza była jednak wyobraźnia. Podsuwała mu mnóstwo możliwych czarnych scenariuszów. Każdy następny gorszy od poprzedniego.
  - Wychodzę! Gdzie tu jest wyjście?! - krzyknął Brolli.
  - Nie tak szybko, przystojniaczku.
  Młody Sajan odwrócił głowę. Przed jego oczyma stała czarnowłosa kobieta o dość znajomej twarzy. Brolli nie od razu ją rozpoznał, ale imię pałętało mu się gdzieś w okolicach języka. Zachowywało się jak pijane i kiedy Sajan chciał je wydobyć wpadało miedzy zęby lub tonęło w ślinie. Ogoniasty rekonwalescent przyjrzał się dokładnie stojącej obok niego kobiecie. Wydatne kości policzkowe i charakterystyczne skośne oczy były nie do zapomnienia.
  - Co się tak na mnie gapisz? Pierwszy raz w życiu kobietę widzisz czy się zawiesiłeś? - wypaliła dziewczyna, przerywając chwile ciszy.
  - Seloy - powiedział jakby wychodząc z transu Brolli.
  - Czuję się urażona. Nie pamiętasz nawet mojego imienia. To jest Selvoy nie Seloy - odparła udając urazę.
  - Pani wybaczy - wtrącił się jeden z lekarzy. - Ale to poważna sprawa nie może pani...
  - Spokojnie staruszku - przerwała mu skośnooka Sajanka. - Przysłali mnie tutaj żebym się nim zajęła.
  Lekarz wpadł w lekką konsternacje, z której po chwili się otrząsnął.
  - Dobrze, może ty mu wytłumaczysz, że musi zostać w łóżku - stwierdził medyk z irytacją w głosie patrząc na Bolliego.
  - Nigdzie nie zostaję! Wychodzę stąd teraz! - krzyknął coraz bardziej podenerwowany Sajan.
  - Słyszałeś mięśniaka, wychodzimy - dodała Selvoy.
  - Ale... - zaprotestował doktor
  - Słuchaj, równie dobrze wiesz, że ani ja, ani ty go tutaj nie zatrzymamy, więc zostaw go mnie. Ja już sobie jakoś z nim poradzę... i dajcie mu jakieś spodnie - powiedziała kończąc swój wywód skośnooka kobieta. Brolli dopiero teraz zdał sobie sprawie w co jest ubrany. Płócienny kitel z rozcięciem w okolicach dolnej części pleców. Fakt paradowania z gołym tyłkiem w połowie szpitala nie spodobał się Sajanowi. Grymas dezaprobaty wkradł się na jego twarz gdy oglądał swój strój.
  - Nie martw się przystojniaczku, masz bardzo fajną dupę - stwierdziła Selvoy.
 
  Drzwi wyjściowe rozsunęły się z zgrzytem przestarzałych serwomotorków. Wysoki Sajan, pochłonięty poprawieniem swojego ubioru, nie zwrócił na to uwagi. Rękawice bez palców jakie dostał wraz z pancerzem musiały być jeszcze nieużywane. Strasznie piły, a hyperguma dość opornie się rozciągała przy wkładaniu. Brolly, mimo ucisku, poczuł się bardzo swobodnie. Praktycznie od dziecka nosił ograniczniki na nadgarstkach, a bez nich czuł się nago. Rękawice, choć ich nazwa była raczej umowna, bardziej przypominały kawałek wykrojonego pancerza, dopasowanego do przedramienia. Ochraniały one witalne punkty takie jak żyły, odsłaniając jednocześnie palce i większą cześć dłoni. Miało to wiele zalet, zwłaszcza dla osób z mniejszymi zdolnościami koncentracji ki. Zaliczał się do nich miedzy innymi Brolli. Producenci tego typu umundurowania swego czasu musieli zdać sobie sprawę, że nie każdy jest wstanie skumulować energię przed rękawicą. Wielu robiło to przy samej skórze, co w wypadku, gdy dłoń było osłonięta warstwą hypergumy prowadziło to do stopienia materiału i poparzeń trzeciego stopnia. Brolli osobiście doświadczył tej nieprzyjemności i gdyby nie szybkie zanurzenie kończyny w płynie regenerującym mogłoby się to dla niego źle skończyć.
  Rozmyślania nad oprzyrządowaniem uspokoiły go. Mimo lekkiego otępienia zaczął logicznie myśleć.
  - Dlaczego akurat ciebie przysłali? - zaczął Brolli zwracając się do kobiety idącej obok niego. - Ciebie poznałem ledwo w przelocie. Mogli tu przysłać przynajmniej kilkanaście innych osób, które znam lepiej od ciebie.
  - Miło, że się w końcu odezwałeś, ale niestety nie mogę tego powiedzieć - odparła Selvoy, patrząc na większego od siebie osobnika.
  - Mogli wysłać instruktora Tomę, Thalesa, Sharida, kogoś z mojego skrzydła, a przysłali ciebie, dlaczego? - drążył temat Brolli.
  - Wybacz przystojniaczku, ale jak już mówiłam, nie mogę powiedzieć
  - W takim razie inne pytanie. Jaka jest sytuacja na planecie. Jakie ponieśliśmy straty, kto zginął, kto przeżył? - wypalił ciągiem pytań Sajan.
  - Tego też nie mogę ci powiedzieć. Zabronili mi - odparła oschłym tonem Selvoy zakładając ręce za głowę. Brolli wydał pomruk niezadowolenia.
  - A co możesz mi powiedzieć?
  - Oprócz prognozy pogody i że hyperguma podczas okresu to suka, to niewiele. Zabronili mi cokolwiek mówić, ale... - urwała akcentując przesadnie ostatnie słowo.
  - Ale?
  - Ale nie zabronili mi ci tego pokazać - powiedziała z przebiegłym uśmiechem na twarzy Sajanka. - A jak wiemy co nie jest zabronione jest dozwolone.
  - Powoli zaczynam cię lubić - odparł Brolli.
  - Tylko powoli? Czuję się zawiedziona. Powiedz, czy to co o tobie mówią, że świrujesz jak się wkurzysz to prawda? - zapytała już bardziej poważnie Selvoy.
  - No tak jakby.
  - To mam prośbę. W razie czego nie urwij mi nogi. Bardzo lubię swoje nogi. Są długie i atrakcyjne.
  - Eee...dobra, postaram się. W razie czego zacznę od głowy - zażartował już spokojniejszy Sajan. Kobieta na chwilę zatrzymała się spoglądając bardzo nie przychylnie na swojego towarzysza.
  - Brolli to nie było śmieszne... Brolli... Brolli. - Próbując zwrócić na siebie uwagę wojownika ruszyła w głąb miasta.
 
  Na Vegecie tylko szpitalne łóżka są twardsze niż Sajanie. Ten dowcip Thales słyszał już wiele razy, zbyt wiele. Najczęściej pochodził z ust pracownika personelu medycznego. Żart miał mu poprawić humor, ale był co najmniej nieskuteczny. Ponieważ za każdym razem gdy Thales spoglądał na swój obandażowany kikut zamiast ręki, dobry humor natychmiast go opuszczał. Po raz setny rozpamiętywał sytuację, która doprowadziła go utraty kończyny. Nie mógł sobie darować głupoty jaką wtedy popełnił. W pojedynkę chciał załatwić króla. Sajana przewyższającego go nie tylko masą ciała ale i poziomem mocy oraz doświadczeniem. Przestał działać zespołowo, a za brawurę zapłacił utratą ręki. Prawej ręki.
 
  Kolejny szpital okazał się niemiłą niespodzianką dla Sajana. Co prawda był to lazaret pałacowy, jednak Brolli zaczął podejrzewać swoją towarzyszkę o zastosowanie fortelu. Wyciągnęła go z jednego szpitala tylko po to, aby chwilę potem wpakować do następnego. Selvoy na każde pytanie o cel ich wędrówki odpowiadała tylko "zobaczysz". Nie podobało mu się to, ale nie miał wyboru. Postanowił jednak, że póki nie otrzyma odpowiedzi na dręczące go pytania, nie da zapakować się do łóżka bez walki.
 
  Kilka kolejnych drzwi później przestąpili próg niedużej auli. Za panowania Tsufuli służyła jako drugorzędna sala bankietowa, ale kiedy władze przejęli Sajanie zmieniła się lazaret. W ten sposób ewoluował cały pałac. Większość komnat, które służyły poprzednim władcom do rekreacji czy reprezentacji przyjęły bardziej praktyczne funkcje. Brolli nie mógł jednak o tym wiedzieć. Nawet gdyby posiadał takie informacje szybko rozpłynęłyby się w natłoku myśli. W pomieszczeniu było kilkanaście łóżek, ale tylko część z nich była zajęta.
 
  Osiem ciężko rannych osób spoczywało w łóżkach, przy których stały zestawy urządzeń medycznych. Brolli podszedł bliżej. Widok obficie obandażowanych mężczyzn nim wstrząsnął. Z trudem rozpoznał kilka twarzy i nie mógł uwierzyć, że ich właściciele nie zostali poddani kąpieli w płynie regeneracyjnym. Sajan złapał jednego z przechodzących pielęgniarzy i nim potrząsnął.
  - Czemu ci ludzie nie trafili od komór - wycedził Sajan.
  - Je... Jedynki się skończyły - odparł potrząsany sanitariusz.
  - Co się skończyło? - zapytał zdezorientowany Brolli, odstawiając ofiarę na ziemię.
  - Jedynki. SNBF-1, płyn regeneracyjny - wyjaśnił fachowe pojęcie zmaltretowany mężczyzna. "Skończyły się?" zapytał w myślach Brolli. Czy to znaczy, że było aż tylu rannych? Poprawił jedną z rękawic, po czym ruszył przyjrzeć się uważniej rannym. Miał wiele pytań, na które mógł odpowiedzieć tylko ktoś z jego oddziału. Większość rannych nie nadawała się do samodzielnego przyjmowania pokarmów, a o rozmowie nie wspominając. Sajan odwracając lekko głowę spojrzał kątem oka za siebie. Selvoy była tuż za nim, czekając w milczeniu. Chciał jej oznajmić, że widział dość i mogą się stąd wynosić, gdy jego uwagę zwrócił znajomy głos.
  - Brolli? - zabrzmiał męski głos, który był rozpoznawalny dla wysokiego Sajana w każdej sytuacji.
  - Thales - powiedział szybciej niż się odwrócił. W łóżku leżał, przykryty pod szyję, osobnik o zbyt dobrze znajomej twarzy. Brolli od czas swojego pierwszego przebudzenia w szpitalu poczuł się naprawdę dobrze. Przez cały ten czas, gdy utrzymywano w niewiedzy i niepewności miał paskudne samopoczucie. W końcu znalazł coś, a raczej kogoś na kim mógłby się oprzeć. Szybkim krokiem podszedł, aby uścisnąć dłoń przyjaciela. Thales jednak nie odwzajemnił gestu. Zanim stojący nad łóżkiem żołnierz zdążył sformułować jakiekolwiek pytanie, hospitalizowany Sajan jednym ruchem ściągnął kołdrę z górnej części swojego tułowia. Widok obandażowanego kikuta zamiast prawej ręki był ostatnią rzeczą jakiej Brolli się spodziewał.
  - Jak to się stało? - zapytał, wpatrując się w ucięte pod barkiem ramię.
  - To kara - odparł beznamiętnym głosem Thales. - Kara, za głupotę.
  Widząc dezorientacje na twarzy przyjaciela rekonwalescent postanowił kontynuować:
  - Nic nie pamiętasz prawda? - zadał pytanie retoryczne, ponieważ znał efekty skoków mocy Brolliego - Kiedy ty miałeś jeden ze swoich kolejnych odlotów, ja chciałem załatwić skurwysyna samodzielnie i to jednym ciosem wyobrażasz sobie? Powalić jednym ciosem króla, równie dobrze mogłem zatrudnić się do ręcznego wyrobu diamentów. Poszłoby mi równie dobrze.
  Brolli wyczuł w głosie przyjaciela zgorzknienie. Nie mógł go jednak za to winić. Sam nie był pewien jakby zareagował na utratę ramienia.
  - Najwyżej dostaniesz sztuczną rękę - starał się pocieszyć przyjaciela Brolli - kawał metalu to nie zawsze to samo co prawdziwa, ale hej, naprawdę będziesz mógł się zatrudnić do ręcznego wyrobu diamentów.
  Obrócenie wszystkie w żart miało rozluźnić sytuacje, ale sądząc po twarzy Thalesa dowcip na niewiele się zdał.
  - Taa, proteza - odparł czymś na kształt prychnięcia Thales. - Sam nie wiem ile męczyłem o to tych konowałów, żeby mi cokolwiek powiedzieli na temat ręki. W końcu jeden z nich powiedział mi, że nie mam co liczyć na sztuczne ramie. Vegeta nie dysponuje odpowiednią technologią, a szansa na sprowadzenie jakiejś z Imperium czy Cesarstwa teraz, gdy trwa wojna jest równa zeru. Pfff, nazwał to męską rozmową, ale tak się denerwował zanim mi to powiedział, że myślałem, że zaszcza mi łóżko.
  Brolli chciał powiedzieć, że jest mu przykro, ale byłoby to kłamstwo. Nie czuł żalu, ale wściekłość. Na króla, na siebie, na Bardocka i na wszystkich, którzy mieli nieszczęście być w jego pamięci. Czuł, że zaraz wybuchnie, ale musiał zachować względny spokój i zadać jeszcze kilka pytań.
  - Thales co się tam dokładnie stało? - wypalił przełamując ściskającą mu gardło złość.
  - Co? To proste. My natknęliśmy na straż królewską, która nas o mały włos nie wybiła do nogi, a ty zabiłeś Vegetę - odparł Sajan.
  "Więc to prawda" pomyślał Brolli. Musiał dowiedzieć się tylko jeszcze jednej rzeczy.
  - A co z moim ojcem?
  Tym razem hospitalizowany Sajan zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi, ale po chwili odpowiedział krótko:
  - Nie żyje. Vegeta go zabił.
  Ta wiadomość uderzyła niczym rozpędzony Oozaru. Jego relacje z ojcem nigdy nie należały do idealnych, ale nie zmieniało to faktu, że stracił osobę, z którą był emocjonalnie związany. Musiał opuścić to miejsce jak najszybciej. Jego ciało ogarnęło uczucie, które miewał na krótko przed utratą świadomości. Zebrał się jednak w sobie i postanowił powiedzieć coś co przynajmniej częściowo poprawiłoby humor przyjaciela.
  - Skoro mówisz, że zabiłem Vegete to będę miał chody u Bardocka. Załatwię ci dobry przydział - stwierdził Brolli najbardziej pokrzepiającym tonem jaki był wstanie z siebie wykrzesać.
  - Ocipiałeś? - zapytał Thales. - Straciłem prawą rękę. Tą, która mi została nie potrafię nawet przytrzymać klapy od kibla. Zanim nauczę się z niej korzystać miną tygodnie, jeśli nie miesiące. Poza tym, straciłem rękę. Teraz jest ze mnie dupa w ataku jak i w obronie. -prychnął z obrzydzeniem do siebie Sajan. - Wszyscy wiemy gdzie lądują tacy Sajanie jak ja i nie mów mi, że będzie inaczej, bo przysięgam, że cię uduszę.
  Brolli wiedział co jego przyjaciel miał na myśli. Jeszcze gdy uczyli się na tej asteroidzie mówiono im jak obecnie Sajanie postępują z osobnikami o bardzo niskim poziomie mocy lub z jakiś powodów niepełnosprawnymi. Wykonywali oni, wraz z zatrudnionymi z zagranicy ludźmi, najgorsze zajęcia, za które kiedyś odpowiadali niewolnicy.
  - Wiesz co Brolli? - zaczął. - Wolałem już kiedy Selvoy mnie odwiedzała. Jej dowcip "co się stało Brolli odgryzł ci rękę?" był przynajmniej śmieszny.
  Dla Sajana było to stanowczo za wiele szybkim krokiem rzucił się do wyjścia. Idąc co chwila zaciskał i rozluźniał pieść. Był tak zdenerwowany, że nawet nie zauważył Selvoy, która biegła tuż za nim, starając się dotrzymać mu kroku.
 
  Oparł się o ścianę i oddychał głęboko. Wykorzystywał cała powierzchnie płuc jaką obdarzyła go natura. Zbyt dobrze znane mu uczucie wciąż go nie opuszczało. Thales go zna, musiał wiedzieć czym ryzykuje mówiąc mu to wszystko w ten sposób. Może nie zauważył, że nie ma ograniczników, a może już mu po prostu nie zależało. Brolli podejrzewał, że to druga opcja jest prawdziwa i wcale to go nie zachwycało. Na dobrą sprawę tylko otępienie spowodowane resztkami trucizny uratowało go przed wybuchem. Po kilku chwilach udało mu się uspokoić na tyle, aby przestać widzieć na zielono. Był to kolejny syndrom jaki się objawiał w zapowiedzi erupcji ki. Kiedy łydki Brolliego przestały dygotać od nadmiaru adrenaliny zauważył stojącą obok niego Selvoy. Patrzył na nią przez chwilę oddychając głęboko.
  - Więc jak to się stało, że akurat ciebie przysłali do mnie co? - zapytał oschłym tonem Sajan.
  - Cóż, kiedy we wszystkich oddziałach poszła fama, że zabiłeś Vegete, trochę podkoloryzowałam prawdę.
  - Co masz na myśli?
  - Pamiętasz nasze spotkanie prawda? No zaczęłam jakby rozpowiadać, że znam cię bardzo dobrze, że się kumplujemy i takie tam - odparła Selvoy. - Czego się nie zrobi dla chwili rozgłosu. Przez kilka dni miałam ciekawe życie.
  - Więc kiedy wszyscy moi znajomi nie żyli, albo leżeli kalecy, ktoś sobie przypomniał o twoich przechwałkach i ciebie wysłali - podsumował wszystko Brolli.
  - Tak, na to wygląda - odparła Selvoy.
  - Ale ten twój pomysł "pokażę ci" był naprawdę "świetny" - powiedział sarkastycznie Sajan.
  - Przynajmniej jak mnie zapytają czy ci powiedziałam cokolwiek nie będę musiała kłamać - powiedziała z uśmiechając się wrednie. - Tak ja mam czyste ręce, a i ty wszystko wiesz... dwóch tsufuli jednym strzałem.
  Brolli chciał już coś powiedzieć, ale jego uwagę odwrócił huk eksplozji. Natężenie dźwięku i słup dumy wskazywały na niedużą odległość. Sajan instynktownie rzucił, z której nadszedł ryk wybuchu.
  - Brolli poczekaj - zdążyła krzyknąć Selvoy zanim rzuciła się za nim w pogoń. Usłyszał jeszcze przekleństwo jakie wypowiedziała kobieta, ale nie był pewny jak dokładnie ono brzmiało ponieważ pęd powietrza częściowo je zagłuszył.
 
  Grupka trzech osób uciekała ulicami miasta. Każda z nich miała na sobie cywilne ubranie i to było jedyne podobieństwo między nimi, ponieważ wszyscy pochodzili z odmiennych ras. Niczym wściekłe psy, kilkanaście metrów dalej goniła ich sfora Sajan. Uciekinierzy byli bezsilni wobec swoich prześladowców, nie potrafili nawet latać, ale bardzo umiejętnie kluczyli wąskimi uliczkami co wskazywało, że znają miasto całkiem nieźle. Mimo strachu potrafili dobrze wybierać alejki, aby zawsze być kilka metrów przed swoimi prześladowcami. Gdyby jednak znali prawdę przerażenie mogłoby ich sparaliżować. Sajanie używając swojej ki do lotu w każdej chwili mogli dogonić swoje ofiary, jednak ten pościg stanowił zbyt dobrą zabawę, aby z niej rezygnować.
  Przedłużająca się ucieczka coraz bardziej ich wyczerpywała. Powiększające się zmęczenie sprawiło, że zaczęli popełniać błędy. Jeden z nich okazał się być krytyczny. Wbiegli w ślepy zaułek. Chcieli szybko naprawić swój błąd, ale drogę zagrodziła im sfora Sajan.
  - Proszę, proszę zagoniliśmy was w małpi róg - powiedział jeden z czarnowłosych patrząc na dwóch mężczyzn i kobietę.
  - Możemy to chyba rozwiązać inaczej - zaczął cyjanowoskóry osobnik. Wyszedł przed pozostałą dwójkę towarzyszy najwyraźniej próbując ich osłonić. - Przecież wszyscy jesteśmy cywilizowani, omówmy to jak... - nie zdążył dokończyć, ponieważ jeden z ogoniastych złapał go za głowę i cisnął w wystawę sklepową.
  - Goooool! - krzyknął miotacz padając na kolona, wywołując tym entuzjazm reszty swoich towarzyszy.
  - Ja też tak chcę! - podchwycił inny Sajan, jednak odległość dzieląca go od "piłek" była znaczna dlatego wystrzelił w kolejnego cudzoziemca pocisk ki. Kula energii uderzyła go w żołądek i pchnęła w stronę potłuczonej witryny. Gdy tylko mężczyzna wleciał do środka ładunek eksplodował. Stojąca w pobliżu kobieta tylko cudem uniknęła odłamków szkła i gruzu.
  - Gooool! - krzyknął naśladowca.
  - Jaki gol? Jaki gol? Przecież to spalony! - protestował inny małpopodobny osobnik. Z uciekinierów pozostała już tylko śmiertelnie przerażona kobieta. Sajanie spojrzeli na nią bardzo wymownie. Miała zaledwie sto czterdzieści centymetrów wzrostu. Żółte oczy wspaniale wkomponowywały się w skórę koloru piaskowego pyłu, a ciemnobrązowe włosy okalały jej twarz i sięgały do łopatek. Egzotyczności dodawały jej cętki spływające od czoła, poprzez policzki i szyje, aż na barki.
  - To nudne się robi kiedy nie stawiają żadnego oporu - zaczął jeden z Sajan.
  - Fakt, ale może teraz zabawimy się trochę inaczej - powiedział inny bardzo wymownie modulując głos.
  - Czemu nie? - zgodził się pierwszy. Kobieta cofnęła się kilka kroków. Wiedziała co jej oprawcy planują, ale chciała tego za wszelką cenę uniknąć.
  - Ona jest trochę mała - wtrącił inny Sajan - Nie wydaje się wam, że za mała?
  - Potraktuj dźwięk pękającej miednicy jako dodatkową atrakcje - uciął dyskusje kolejny.
  - Proszę, nie - jęknęła cętkowana istota. Wydawało się, że nic już jej nie uchroni przed sajańskimi buhajami.
 
  Selvoy spojrzała na Brolliego. Opancerzony w czarno-brązową zbroje Sajan przyglądał się grupie ogoniastych, którzy właśnie omawiali scenariusz dalszej sadystycznej zabawy. To, że Brolli rzuci się zaraz na nich w pojedynkę było dla dziewczyny aż nadto jasne.
  - To nie nasza sprawa - zaczęła Selvoy. - Takimi sprawami zajmują się ci z bezpieki, po za tym jest ich za dużo.
  - Nie obchodzi mnie to. Zamierzać skuć im mordy i kropka.
  - Co, chcesz się narażać dla jakiejś flądry, która nie ma nawet siły bronić się samemu, a kolorystycznie wygląda jak świeża kupa? - burknęła Selvoy próbując odwieźć towarzysza od karkołomnych zamiarów.
  - Mam ja głęboko pod ogonem - odparł Brolli. - Tu nie chodzi o nią.
  - Więc o co? - zapytała stanowczo dziewczyna. Opancerzony Sajan nie odpowiedział. Chciał to zrobić, ale nie oczekiwał, że Selvoy go zrozumie nawet, gdyby wszystko jej wyjaśnił. Ktoś musiał zapłacić za śmierć jego ojca, ludzi, z którymi się wychował i najlepszego przyjaciela. Brolli nie miał złudzeń, Thales umarł tamtego dnia, gdy szturmowali pałac. Zawsze wesoły, radosny i lekkomyślny chłopak zginął, a jego miejsce pojawiła się zgorzkniała i cyniczna osoba, której nie znał. Ktoś musiał za to wszystko zapłacić, a ci skurwiele mieli nieszczęście być w okolicy.
  Dopiero po chwili zauważył, że Selvoy wciąż coś do niego mówi.
  - To jak uspokoiłeś się? Możemy wracać, czy muszę zrobić ci lewatywę z ki? - spytała opryskliwym głosem Selvoy. Zanim zdążyła cokolwiek dodać Brolli rzucił się do przodu celując pięścią w głowę jednego z Sajan.
  - Kurwa, Brolli! - wrzasnęła dziewczyna. Jej krzyk zwrócił uwagę stojących w grupie mężczyzn. Osobnik, który był celem Brolliego zdążył odwrócić głowę tylko po to, aby pięść z idealną precyzją, spadła na jego nos.
  Zaskoczony Sajan poleciał z duża prędkością w tył i zatrzymał się dopiero ścianie jednego z budynków. Siła tego ciosu zaskoczyła Selvoy. Teoretycznie tak krótki doskok nie powinien zapewnić Brolliemu tyle impetu. Oczywiście podczas szkolenia widziała już fruwających na ściany ponad stu kilogramowych mężczyzn, ale zawsze atak to zapewniający potrzebował dużego rozpędu. Dziewczyna nie miała czasu na głębsze przemyślenia ponieważ reszta Sajan przyłączyła się do walki. Szarżowali pojedynczo. Brolli wykorzystał tą przewagę i gdy jeden z napastników próbował wyprowadzić cios na korpus, wykonał zręczny piruet. Przepuścił atakującego i zakończył manewr uderzeniem łokciem w kark. Selvoy mogła przysiąc, że odgłos chrupnięcia przestawianych kręgów doszedł, aż do niej. Szybko zwaliła to karb zbyt wybujałej wyobraźni. Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy widzi kompana w akcji. Brolli mimo swojej wielkości prezentował wysoką zręczność i precyzję. Kilku następnych szarżujących pojedynczo napastników potraktował podobnie jak pierwszego. Wykorzystał impet ich ataków przeciwko nim. Jednak w ten sposób nie mógł wygrać. Selvoy zauważyła, że wszyscy powaleni wcześniej mężczyźni zdążyli się podnieść i nie zamierzali popełniać dwa razy tego samego błędu. Tym razem zaatakowali kupą. Brolli gwałtownie ruszył do przodu. Staranował głową jednego z napastników wyrywając dziurę w niby-szyku. Żołnierz wojsk Bardocka znalazł się za plecami przeciwników. Dziewczyna stwierdziła, że jej towarzysz niedocenia wroga. Odwrócił się plecami do Sajana, którego przed chwilą powalił. Najwyraźniej zakładał, że na jakiś czas ma go z głowy. Dosłownie i w przenośni.
  Leżący na ziemi mężczyzna otrząsnął się jednak bardzo szybko i wyprowadził zdradzieckie kopnięcie w krocze. Brolli upadł na kolana, łapiąc się za przyrodzenie. Ból był tak silny, że nie zdołał zareagować na kolejny atak. Trzech Sajan uderzyło go kolanami. Dwa z nich zderzyły z jego torsem, a jedno z twarzą. Brolli przeleciał metr w tył krwawiąc obficie z nosa. Zbroja z hypergumy częściowo zamortyzowała siłę zderzenia dzięki czemu zachował powietrze w płucach, ale nic nie osłoniło jego twarzy. Przez głowę Selvoy przebiegła myśl, aby się włączyć, jednak szybko z tego zrezygnowała. Leżacy na ziemi Brolly ignorując ból wykonał gwałtowny wykop podcinając trójkę najbliższych napastników. Poderwał się i zaatakował kolejnych. Selvoy przez chwilę nie mogła uwierzyć w głupotę jej kompana, który poszedł na wymianę ciosów z przeważającą liczbą przeciwników. Jednak Brolli uderzał z taką szybkością i precyzją, że zaczynał wygrywać. Sam przyjął zaledwie parę, w miarę skutecznych, ataków, a rozdał kilkanaście dewastujących ciosów. Po raz kolejny wysoki Sajan zaskoczył dziewczynę o skośnych oczach i wydatnych kościach policzkowych. Jednak nie sama walka, ale dziwna transformacja jaką przechodził była najbardziej zadziwiająca. Włosy opancerzonego uniosły się i jakby zmieniły barwę z czarnej na fiolet. Selvoy nigdy nie widziała czegoś podobnego. Postanowiła zapytać po wszystkim o to towarzysza, po czym uważniej skupiła się na obserwowaniu walki. Brolli, pomimo wyższości w poziomie mocy zaczynał radzić sobie coraz gorzej. Punktem zwrotnym okazał się atak jednego z napastników, który zaszedł go z boku. Nie tylko przemieścił kilka jego zębów, ale co ważniejsze wybił go z rytmu. Sajan przez kilka krytycznych sekund trwał bez jakiejkolwiek gardy czy osłony. To wystarczyło, aby przechylić szale na jego niekorzyść. Zdekoncentrowany, nie miał szans zablokować kolejnych ataków. Po podwójnym uderzeniu w brzuch przyszła fanga w nos. Kilka sekund później fioletowowłosy dość boleśnie zapoznał się ze ścianą.
  Selvoy dziękowała w duchu, że nikt do tej pory nie zdecydował się użyć w walce ki. To stwarzało nadzieje, że wszyscy uczestnicy burdy wyjdą z tego żywi. Ledwo żywi, ale jednak. Kobieta wciąż rozważała czy rozsądnie będzie przyłączyć się do walki. Brolli dawał sobie jako tako radę, więc postanowiła czekać. Jej teoria została jednak bardzo szybko zweryfikowana. Sajanie dopadli Brolliego przy ścianie okładając go niemiłosiernie. Selvoy westchnęła i rzuciła się do przodu. Jak każdy rodowity mieszkaniec Vegety przejawiała zapał do walki, ale nie chciała wpakować się w kłopoty z przełożonymi. Złapała jednego z mężczyzn za głowę i z całej siły uderzyła go pięścią w podstawę ogona. Był to najlepszy sposób na obezwładnienie Sajana, ale rzadko zdarzała się okazja aby wykorzystać tą technikę w walce jeden na jednego. Ofiara jęknęła i drgnęła konwulsyjnie. Selvoy zauważyła, że mięśnie osobnika wiotczeją. Nie pozwoliła mu jednak upaść. Ciągnąc mocno za włosy wyrzuciła go z dużym impetem z dala od kotłowaniny. Chciała wziąć się za kolejnego, ale jęk poprzedniej ofiary zwrócił uwagę kilku Sajan. Przyjęła odpowiednią postawę do walki z kilkoma przeciwnikami naraz, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić oślepił ją zielony błysk. Poczuła, że leci do tyłu. W chwili nieprzyjemnego lądowania zaczęła odzyskiwać wzrok. Podnoszący się wokół Sajanie byli dowodem, że nie tylko ona została odepchnięta. Rozdzierający powietrze krzyk natychmiast zwrócił jej uwagę. Stojący w zielonej poświacie Brolli darł się jak stare futro, a w jego dłoniach pojawiły się zielone kule energii.
  - No żesz kur... - zdążyła powiedzieć Selvoy zanim jeden z pocisków poszybował w jej stronę.
 
  Spotkanie kryzysowe ledwo się rozpoczęło, a Bardock już wiedział, że potoczy się stanowczo nie po jego myśli. Zwłaszcza, że w sali tronowej brakowało kilku jego najbardziej zaufanych doradców, w tym Tomy. Sajański generał zdawał sobie sprawę, że inne ważne obowiązki uniemożliwiły przybycie przyjacielowi, ale wolałby go mieć pod ręką.
  - O co dokładnie chodzi? - zapytał wprost Bardock. - Z krótkiego meldunku jaki otrzymałem wynika, że ma to jakiś związek z Brollim i bezpieczeństwem stolicy.
  - Nastąpił mały incydent - zaczął jeden z nie-sajańskich doradców. - Pan Panbukin zna wszystkie szczegóły. Bardock momentalnie spojrzał na odpowiedzialnego za wszystkich specjalnie szkolonych Sajanów w tym ich największego asa.
  - Brolli wybudził się z szoku po truciźnie o wiele szybciej niż się spodziewaliśmy - zaczął.
  - Więc co zrobiłeś? - zapytał poważnym tonem generał.
  - Noo...miałem kilka pomysłów, ale wysłałem do niego jedną z moich wojowniczek, którą podobno dobrze znał, żeby go uspokoiła.
  - I?
  - Nie poszło najlepiej. Nie zatrzymała go na długo w szpitalu i zaczęli tłuc się z jakimiś Sajanami co rozwalali kawałek miasta.
  - Że co?! - zirytował się Bardock. - Miałeś go pilnować! Dobra, nieważne. Jak to się potoczyło? I mówcie dokładnie, bo zaraz potoczą się głowy.
  Na pytanie generała jeden z doradców wstał z krzesła i uruchomił stojący z boku projektor. Bardock uważnie przyglądał się wyświetlanemu obrazowi. Przedstawiał on zielonowłosego wojownika w wojskowej zbroi, który roznosił przeciwników, a także okoliczne zabudowania. Robił to nadzwyczaj sprawnie. Walka była bardzo jednostronna. Jedynym powodem dla którego przeciwnicy Brolliego nie ginęli jeden po drugim było dziwne zachowanie zielonowłosego Sajana. Stwarzał wrażenie pół-świadomego obecności przeciwników przez co nie atakował ich samych, a raczej skupiał się na niszczeniu okolicy jako całości. Walka trwała kilka minut, po czym jeden z pocisków trafił w wideorejestrator kończąc projekcję. Pojawienie się Sajanów w pancerzach kolorystycznie zgadzającymi się z barwami służb porządkowych było ostatnią rzeczą jaka zauważył Bardock nim obraz znikł.
  - Udało się go w końcu obezwładnić, ale straciliśmy kilkunastu dobrych ludzi, a i większość tych cweli co z nim walczyła nie żyje - powiedział Panbukkin uprzedzając pytanie Bardocka.
  - Kim byli ci..."cwele"? - zapytał wyraźnie niezadowolony generał. Jeden z doradców ponownie włączył projektor jednak tym razem obraz przedstawiał wydarzenia poprzedzające bójkę. Grupa Sajan znęcała się nad trójką cudzoziemców.
  - Moi ludzie ustalili, że ci tutaj - Toteppo wskazał palcem na ogoniastych - to byli najemnicy lub ludzie, którzy odeszli ze służb po tym jak przejęliśmy pałac. Polowali na cudzoziemców dość regularnie. Napadali na nich dla pieniędzy i nie tylko.
  - Ciekawy sposób dorobienia się - wtrącił Panbukin, ale szybko spuścił odwrócił wzrok gdy natknął się na gniewne spojrzenie Bardocka.
  - Ci tutaj - tym razem wskazał na cudzoziemców - to pracownicy jednego ze szpitali. Zameldowali wyjście ze szpitala kilkanaście minut przed całym zajściem.
  - Chwila, mój personel? - zapytał oburzonym tonem ptakopodobny lekarz. - Panie Toteppo jest pan odpowiedzialny za bezpieczeństwo, powinien pan ochraniać mój personel, bo wylądujemy w sytuacji, w której nie zostanie nikt zdolny leczyć pańskich ludzi. Poza tym gdyby działał pan sprawniej uniknęlibyśmy całej tej sytuacji - skomentował starania łysiejącego Sajana ptakopodobny osobnik. Bardock nie mógł się nie zgodzić z tym rozumowaniem.
  - Toteppo wyjaśnij mi, gdzie dokładnie byli twoi ludzie, kiedy to wszystko się działo. Skoro macie rejestratory to powinni być na miejscu w kilku sekund - zadał pytanie bardzo nieprzyjemnym tonem generał.
  - Po pierwsze rejestratory mamy tylko w ważnych punktach miasta. Ten tam był, bo to miało miejsce obok jednego z dodatkowych szpitali, po drugie wszyscy moi ludzie byli w tym momencie zajęci. W mieście kilkanaście podobnych incydentów miało miejsce jednocześnie, a ja nie mam dość ludzi, żeby zająć się nimi wszystkimi, a i tak dobrze, że udało nam się zatrzymać Brolliego i uratować tą cudzoziemkę - bronił się łysiejący Sajan. - Poza tym gdyby Panbukin nie spieprzył sprawy, nie siedzielibyśmy teraz w tym gównie.
  - Ja? - zirytował się gruby mężczyzna. - Gdyby nasz doktorek "wszystkowiedzący" bardziej pilnował swoich ludzi i wprowadził surowsze zasady, to by się nawet nie wydarzyło!
  - Obwiniasz mnie? - zdziwił się lekarz. - Nie mogę trzymać swoich ludzi w szpitalach jak w więzieniach!
  - Dość!! - krzyknął Bardock. Miał serdecznie dość tej kłótni i zwalania winy jeden na drugiego. - Zamiast skakać sobie do gardeł ustalmy co mamy z TYM zrobić!?
  Wszyscy obecni odwrócili głowy w kierunku, wideo-obrazu na który wskazywał przywódca. Zatrzymana na stop-klatce projekcja ukazywała Brolliego walczącego z trzema napastnikami naraz. Pierwszego z nich trzymał jedną ręką w powietrzu za gardło i sadząc po minie ofiary dusił go. Swoją wielką dłonią obejmował twarz kolejnego. Zielonym błysk jasno dawał do zrozumienia, że przednia cześć czaszki Sajana była właśnie smażona. Trzeci przeciwnik leżał na ziemi, a Brolly trzymał na nim obutą stopę. Projekcja musiała zatrzymać się chwilę po tym jak opancerzony z duża impetem zdeptał swojej ofierze klatkę piersiową ponieważ z ust leżącego na ziemi Sajana tryskała mała fontanna krwi. Widok ten rozbawił doktora o podłużnym brązowym dziobie i czerwonej czuprynie. Oczywiście widział makabrę całego ujęcia, ale całość przypominała mu bardziej obraz, namalowany, aby połechtać ego Sajana, lub plakat propagandowy.
  - Możemy liczyć na dyskrecje? - zapytał wprost Bardock.
  - Jeśli chodzi o ocalałych to z grupy tych drabów przeżyły trzy osoby. Leżą w szpitalu. - skończył Toteppo spoglądając na doktora. Mężczyzna o ptasim obliczu włączył odpowiednią stronę na cyfronotesie, po czym przeczytał.
  - Dwóch z nich znajduję się w stanie ciężkim, a jeden krytycznym.
  - W takim razie trzeba ich będzie uciszyć - stwierdził generał.
  - Co do dziewczyny od Panbukina to wystarczy wydać jej rozkaz, a będzie milczała, ale co do moich ludzi, tu nic nie gwarantuje. Możliwe, że już teraz rozpowiadają o całym zdarzeniu - kontynuował Sajan drapiąc się po łysinie.
  - Musimy się tym zająć nie mogę odsłaniać własnych kart w tej chwili - zaczął Bardock - Jak możemy zablokować przepływ informacji?
  Osobnik o popielatej skórze i twarzomackach ożywił się natychmiastowo.
  - Najlepszym rozwiązaniem byłoby puszczenie własnej wersji historii z faktami wygodnymi dla nas. Jeśli nie uda nam zapobiec wyciekowi musimy przekonać wszystkich, że to nieprawda. Preparacja materiału wideo by w tym pomogła jeśli zaczniemy działać teraz to zdyskredytujemy każdą inną wersje - powiedział z wyraźnym bulgotaniem osobnik odpowiedzialny z propagandę i informacje.
  - Dobrze zróbmy tak... - zdecydował Bardock. Chciał już przejść do następnego tematu, gdy ktoś mu przerwał.
  - Z całym szacunkiem, generale Bardock, ale wydaje mi się, że nie powinniśmy tego robić - wtrącił ptasi doktor. Sajański przywódca podniósł brew i spojrzał podejrzliwie na doradcę.
  - A to niby czemu? - zapytał.
  - Jeśli mogę... - pytany wstał z krzesła i podszedł do wyświetlanego obrazu. - Generale, jeszcze dzisiaj omawialiśmy problem umocnienia pańskiej władzy w stolicy. Uważam, że to może być to.
  - Kontynuuj - zaciekawił się przywódca.
  - To zdjęcie można przerobić na doskonały symbol. Potężny Sajan w twoim imieniu rozprawia się z nieposłusznym elementem. Jego siła jest naprawdę wielka, ale wybrał pana na swojego przywódcę bo uznaje twoją wyższość - powiedział starając jak najbardziej połechtać ego Bardocka. Sajan przez chwilę rozważał jego słowa.
  - Jak szybko możesz postawić Brolliego na nogi i jak masz na imię? - zapytał sucho generał.
  - Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby był sprawny w dwa dni, a moje imię to Lewanter, panie generale - odpowiedział gładząc się po pomarszczonej, brązowej skórze na dziobie.
 
  Ogromne siły pływowe zmuszały wody czerwonego oceanu do falowania w jedną, po czym w drugą stronę. Gdy moce władające położeniem cieczy stawały się większe karmazynowy płyn uderzał o przezroczyste ściany. Nagle jakby z pomocą woli bożej siły zmieniły całkowicie swoje podejście. Zamiast ciągnąć ocean w różne strony wprawiły go w ruch wirowy. Wody oceanu prawie wystąpiły z przezroczystych brzegów wirując zgodnie ze wskazówkami zegara. Niespodziewanie ocean zmienił swoje położenie wylewając się poza ograniczającą go powierzchnię.
  - Mhm to naprawdę dobre wino - stwierdził książę Vegeta. - Patrz i ucz się, Nappa.
  Duży, barczysty łysy Sajan siedział na kanapie kilka metrów od swojego księcia. Trzymając kieliszek w dłoni przyglądał się cielęcym spojrzeniem poczynaniom swojego zwierzchnika. Vegeta kołysząc kieliszkiem upił ponownie trochę płynu delektując się jego smakiem.
  - Widzisz Nappa najpierw musisz wydobyć z wina bukiet. Najlepiej zrobić to ogrzewając wino swoja dłonią i mieszając je powolnymi pewnymi ruchami. Niektórzy używają do tego minimalnych ilości ki skoncentrowanych pod skóra, ale ja uważam to za barbarzyństwo. Taki zabieg ogrzewa wino do temperatur, w której żadne wino nie powinno być spożywane. To zupełnie jak z zemstą. Najlepiej smakuje na zimno, zawsze. Na gorąco traci swój urok.
  Nappa nie rozumiał co królewicz widzi w tym płynie. Na jego osobistej liście ulubionych alkoholi wino zajmowało jedno z ostatnich miejsc. Zwłaszcza to, które spożywał Vegeta. Nie nadawało się, aby się nim upić, jego cena wykraczała poza matematyczne zdolności Nappy, a i picie z małych nieporęcznych dla Nappy kieliszków przyprawiało Sajana o frustrację. Tęsknił za czasami gdy mógł z metalowego kufla wypić pędzony w piwnicach sajańskich barów bimber. Nie wiedział po nim gdzie znajduje się podłoga ani sufit, ale o to właśnie chodziło. Łysy mężczyzna westchnął, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu. Znajdował w zbyt dobrze znanym mu salonie. Całe pomieszczenie wyłożone było jasnym drewnem lub tworzywem je przypominającym. Nappa nie wiedział i tak naprawdę miał to głęboko pod ogonem. Spojrzał na księcia. Mały Sajan leżał na drewnianej kozetce, z aksamitnym obiciem. Ubrany w purpurowy szlafrok bawił się kieliszkiem wina nieprzerwanie kontynuując swój wywód.
  - ...znając te wszystkie zasady, spożywanie wina może być rajem dla podniebienia. Zrozumiałeś to wszystko Nappa.
  - Oczywiście książę - odpowiedział machinalne Nappa.
  - Łatwiej byłoby Oozaru nauczyć zachowania przy stole niż ciebie czegokolwiek, ale lubię mieć umysł czymś zajęty, nawet jeśli zajęcie jest bezcelowe...
  - Książę, jeśli nie jestem ci już potrzebny... - Ochroniarz młodego monarchy próbował się wymigać od dalszego przebywania w tym pokoju.
  - ...Odciąga to mój umysł od problemów jakie się nam namnożyły.
  Chwila ciszy jaka nastąpiła po chwili była znakiem dla Nappy, że powinien wykazać zainteresowanie.
  - Jakich problemów? Cały czas siedzimy na tyłkach w tym domu i wszystko jest dobrze.
  - Nic nie jest dobrze, Nappa! - zirytował się Vegeta - Po pierwsze, zła jest twoja wypowiedź to willa, a nie dom. Po drugie, kończą się pieniądze.
  - Kończą się?
  - Tak, ty idioto. Nie zauważyłeś przypadkiem, że Stalker pokpił sprawę i Bardock wciąż żyje? A mój ojciec nie, przez co nie mogę korzystać już z królewskiej kasy.
  - A te no, obłegacie, co książę kupował? - kontynuował dyskusje ochroniarz. Na twarzy księcia pojawiła się konsternacja. Zajęło mu dobrą chwilę zanim przeanalizował pytanie.
  - Chodzi ci o obligacje? - zapytał zrezygnowany poziomem rozmówcy.
  - No to to...
  - Miałem akcje i obligacje w kilku miejscach. W podstawionych firmach, ich firmach córkach, wykupionych przez podstawionych ludzi i tym podobne, ale to miał być przychód dodatkowy. Mogłem spokojnie grać na giełdzie wiedząc, że główny ciężar spoczywa na królewskiej kasie - przerwał popijając łyk wina. - Finansowanie całej siatki szpiegowskiej kosztuje ogromne pieniądze, a ja nie mogłem czekać na lepszą koniunkturę czy hossę musiałem sprzedać większość akcji aby pokryć realne koszty toczących się operacji.
  - To co teraz? - zapytał Nappa. Pytanie było na tyle proste i trafne, że ugodziło Vegetę w najczulsze miejsce. Musiał przyznać przed samym sobą, że znalazł się w nieciekawej sytuacji.
  - Teraz musze wymyślić coś na tyle przebiegłego i skutecznego co rozwiąże nasze problemy z Bardockiem i finansami jednocześnie - odparł Vegeta, dopijając wino. W tym samym momencie drewniany regał za plecami księcia zaczął się rozsuwać, ujawniając ukryty ekran. Wyświetlacz rozjarzył się zielonkawą poświatą, po czym na jego powierzchni ukazała się twarz o gadzim wyglądzie.
  - Hissinger, jak tam nasze sprawy - bardziej stwierdził niż zapytał książę. Wcisnął guzik na oparciu kozetki, która zaczęła obracać się o sto osiemdziesiąt stopni. Gadopodobny osobnik wstrzymał się z odpowiedzią aż do momentu gdy mógł spojrzeć swojemu pracodawcy w oczy.
  - Od czego zacząć? - zapytał z wyraźnym syczeniem.
  - A jak myślisz, co mnie teraz najbardziej interesuje? - Spojrzenie Vegety było na tyle sugestywne, że Hissinger przeszedł od razu do meritum.
  - Większość naszych operacji związanych z Vegetą kończy się powodzeniem - zaczął. - Operacja "Próbówka" zakończyła się pełnym sukcesem.
  - To bezpieczny kanał Hissinger możesz mówić wprost i ze szczegółami - oznajmił Sajan bawiąc się kieliszkiem.
  - Wszystkie transporty płynu regeneracyjnego zmierzające do stolicy zostały przechwycone w pół drogi. Załogi wyeliminowane. Zbiorniki z płynem SNBF-1 oraz dwa ukryte w naszych magazynach - wysyczała głowa na wyświetlaczu.
  - Świetnie. Widzisz Nappa - Vegeta zwrócił się do ochroniarza. - Tak właśnie postępuje się z wrogiem. Rani w odsłonięte miejsce, a później pozwala wykrwawić uniemożliwiając zatamowanie krwotoku.
  Nappa lekko się przebudził ze stanu przypominającego otępienie. Rozmowa nużyła go niemiłosiernie i czuł, że powoli odpływa. Normalnie zwaliłby winę na alkohol, ale to wino nie miało dość mocy, żeby wywołać u niego chociaż czkawkę.
  - Równie sprawnie przebiegają operacje "Płaszcz", "Sztylet" oraz "Róg". - Podjął Gad. - Co do tej pierwszego, to przyzwoitej ilości naszych agentów udało się przeniknąć w szeregi nie-sajańskich oddziałów w strukturach nowego ładu Bardocka. Zdobywamy w ten sposób coraz więcej informacji - zameldował trzepocząc rozdwojonym jęzorem szpieg.
  - A "Sztylet"? - spytał naprawdę zainteresowany królewicz.
  - Aż nadspodziewanie dobrze - odparł Hissinger. - Część członków służb porządkowych odeszło z własnej woli po objęciu władzy przez Bardocka. Na niezdecydowanych podziałała waluta, a niektórych bardziej opornych udało nam się wyeliminować. Urządzamy też zasadzki na małe patrole w słabo pilnowanych częściach miasta.
  - Mam nadzieje, że twoi ludzie są na tyle kompetentni, że potrafią spreparować ślady - zakomunikował z wyraźna groźba w głosie książę.
  - Tak taki incydent zwalany jest na niezadowoloną miejscową ludność - odparł z sykiem szpieg.
  - Skoro jesteśmy już przy ludności jak się miewa "Róg"?
  - Podburzanie populacji przeciw Bardockowi przebiega zgodnie z planem. Akcja propagandowa toczy się na tyle dobrze, iż kilka dzielnic burzy się regularnie. Utrzymywanie nad nimi kontroli kosztuje Bardocka dużo wysiłku i co najważniejsze środków - zakończył swój raport, sycząc niczym wąż.
  Barczysty Sajan przetkał palcem ucho. Nie lubił kiedy Vegeta kontaktował się z Hissingerem. Dźwięk jaki wydawał łuskowaty mężczyzna na dłuższą metę drażnił łysego ochroniarza. Denerwowała go także twarz szpiega. Odmienne ułożenie mięśni twarzy sprawiało, że nie mógł odczytać z niej emocji. Gdy szpieg spotykał się z Vegetą osobiście, drażniło to Nappę jeszcze bardziej. Jako ochroniarz powinien być wyczulony na wszystkie możliwe niebezpieczeństwa. Hissnger pozostawał dla niego zagadką. Nigdy nie wiedział co gad może zrobić za chwilę.
  - Więc wszystko idzie po naszej myśli - stwierdził Vegeta. - A jak się czują operacje pozaplanetarne?
  - Gildie najemnicze donoszą, że Imperium i Cesarstwo wciąż się wahają w podjęciu oficjalnego stanowiska w sprawie zmiany reżimu, ale nastroje są bardziej sprzyjające tobie - zaczął od dobrych wieści obraz na wyświetlaczu.
  - To znaczy, że uważają mnie za bardziej przewidywalnego i stabilnego niż Bardocka - zamyślił się królewicz. - Możliwe, że uda nam się to wykorzystać. Co dalej?
  - Siły, które Bardock pozyskał na Malakrze dzięki nam wciąż są trzymane w szachu. Cesarskie okręty depczą im po piętach dzięki naszym jednostkom infiltracyjnym.
  - Nie pomagacie im chyba jawnie? - zainteresował się Vegeta.
  - Oczywiście, że nie - odparł. - Zgodnie z twoimi zaleceniami robimy to z ukrycia. Gdy tylko jedna z naszych jednostek ich namierzamy puszczamy krótki sygnał na częstotliwościach Cesarstwa.
  - Ciekawe...
  - Oczywiście Cesarscy muszą wiedzieć, że ktoś im pomaga, ale nie wiedzą kto. - Hissinger zasyczał głośno na końcu wypowiedzi co było jego odpowiednikiem śmiechu.
  - Przestań... rżeć - wtrącił Vegeta. - I dokończ raport.
  - Wojska które wysłałeś łapać duchy i niszczyć fikcyjne bazy Bardocka, osłabiając pałac i stolicę, są skutecznie odcinane od informacji. Jak na razie udaje nam się filtrować ich komunikację i wysyłać rozkazy, które wyznaczyłeś. Pozostaną na miejscu czekając na wezwanie.
  - Dobra robota wezwiemy ich i dopiero kiedy przejmę kontrole nad planetą - zdecydował niewysoki Sajan. - W ten sposób będą musieli uznać moją władzę. Vegeta chciał już zakończyć połączenie, ale Hissinger zaczął o wiele szybciej smagać powietrze językiem co oznaczało zdenerwowanie.
  - Coś jeszcze? - zapytał królewicz.
  - Jest jedna sprawa, ale nie spodoba ci się - nagle obraz zafalował, a fonia została lekko zniekształcona co jeszcze bardziej wzmogło charakterystyczne syczenie Hissingera.
  - Co to? - zapytał zdeformowanym głosem szpieg.
  - Zakłócenia atmosferyczne nic więcej - odparł beznamiętnie książę - A więc, co mówiłeś?
  Nappa zaciekawiony odwrócił się i wyjrzał przez okno. Na niebie zebrały się granatowe chmury i smagały okoliczne jeziora fioletowymi błyskawicami. Antypatia jaką żywił do tej planety rosła wprost proporcjonalnie do ilości dni spędzonych na niej.
  - Bardock wyłożył nową kartę na stół, której do tej pory nie wiedzieliśmy - wzmożone syczenie Hissingera także Vegecie zaczynało dawać się we znaki.
  - Co masz na myśli? - zapytał Vegeta podnosząc się do pionu.
  - Najlepiej sam zobacz. - Twarz szpiega zniknęła, a zamiast niej na wyświetlaczu pojawił się materiał wideo. Film propagandowy, który wychwalał sile i męstwo jednego z żołnierzy Bardocka. Szacowano w nim poziom mocy przedstawianego wojownika na sześćset tysięcy jednostek. Nagranie jak gromi przeciwników w ślepej ulicy miało być tego dowodem. Nazwano go nowym wcieleniem legendarnego Sajana, po czym natychmiastowo pokazano zdjęcie, które musiało przemawiać do wyobraźni każdego mieszkańca Vegety Niemal zbyt piękne aby prawdziwe przedstawiało czarnowłosego wojownika radzącego sobie z trzema napastnikami naraz. Film kończył się sceną jak ów Sajan klękał przed Bardockiem na znak szacunku i uznania jego wyższości.
  Nappa oglądał projekcje z prawdziwym zaciekawieniem. W końcu działo się coś co go interesowało. Zaczął zastanawiać się nad siła tego Brolliego. Zżerała go ciekawość czy byłby wstanie pokonać go w starciu. Jak się szybko okazało stare przysłowie "ciekawość to pierwszy stopień do piekła" okazało się prawdziwe. Zamyślony Nappa nie miał szans uniknąć trafienia kieliszkiem w głowę.
  - Nie spodziewałem się tego ruchu z jego strony - stwierdził zdenerwowany książę. - Ktoś mu musi pomagać bo sam by czegoś takiego nie wymyślił. Za dużo w nim przysłowiowej małpy, jak zresztą w większości Sajan.
  - Więc co robimy? - zapytał Hissinger z wyraźna deformacja głosu. Vegeta obejrzał się na masującego się po skroni Nappę. Do twarzy królewicza przylegał ten nieprzyjemny pół-uśmieszek, który zawsze na niej gościł, gdy mały Sajan wymyślił coś przebiegłego.
  - Hissinger nie wiem jak to zrobisz, ale na jutro masz mi dostarczyć cały płyn regenerujący jaki przechwyciliście. Po drugie przyślij paru techników i grupę najsilniejszych chłopaków jakich posiadasz, zrozumiałeś? - powiedział pewnym tonem Vegeta.
  - Tak, ale po co ci tyle... - zaczął Hissinger
  - Nieważne po co masz wykonywać moje rozkazy. Za to ci płace. Przy okazji przyślij mi tą zabawkę co pozyskaliście od Gogorii ona też się przyda.
  - Jak sobie chcessssss - połączenie zerwało się głośnym sykiem. Burza zbliżała się coraz szybciej utrudniając komunikację. Niewysoki Sajan pogładził swój szlafrok i ponownie spojrzał na swojego ochroniarza. "Trzeba się przygotować" - pomyślał.
 
  Silny podmuch zmiótł mała formacje skalną z powierzchni ziemi. Kehorski gronołów pisnął z przerażenia. W swoim krótkim życiu doświadczył wielu wichur, ale nie takiej. Wiatr nigdy wcześniej nie porywał kamieni w powietrze i nie szatkował ich na kawałki. Instynkt samozachowawczy kazał małemu zwierzątku uciekać. Przebierając parą małych nóżek i pomagając sobie czterema przednimi łapkami zdołał uskoczyć przed kolejnym podmuchem. Gronołów nie posiadał wystarczającej inteligencji aby zidentyfikować zagrażające jego życiu zjawisko, ale czuł, że powietrze jest naładowane. Podobnie jak przed burza, jednak teraz uczucie było bardziej intensywne i złowrogie. Zwierze o brązowej sierści i sześciu odnóżach ostatnimi siłami wskoczyło do jednej z norek, którą wykopało sobie wcześniej. Tuż przed następnym smagnięciem dziwnego wiatru. Niewielki serce gronołowa biło jak szalone. Uratował własne życie, ale przez niespotykane zjawisko stracił swój obiad. Przepyszny owoc gronowy.
 
  Nameczanin w ciężkich metalowych butach, fioletowej koszuli i czarnych spodniach machnął otwartą dłonią na odlew. Spowodowało to ogromy podmuch, który kierował się w stronę obficie ubranego osobnika. Ten, mimo swojej potężnej postury, nadmiaru ubrań i kilku elementów pancerza, zdołał uskoczyć przed atakiem. Wicher uderzył w grupę drzew, po czym wyrwał je z korzeniami i poszatkował w powietrzu. Zielonoskóry nie dawał swojemu przeciwnikowi chwili wytchnienia. Raz po raz powtarzał atak używając jednej lub obydwu rąk. Zmuszało to zakapturzonego wojownika do ciągłej zmiany pozycji. Jednak tylko pozornie. W rzeczywistości robił to bardziej z wyboru niż przymusu. W pewnym momencie stanął w miejscu i zasłonił się ramionami, przyjmując silę uderzenia na blok. Wokół obficie ubranej wzbił się tuman kurzu i pyły, a poderwane kamyki rozpadały się na części. Nameczanin uznał to za dobrą okazję do kolejnego ataku. Wysunął jedną dłoń przed siebie, po czym kładąc drugą na przedramię wystrzelił strumień żółtej energii. Szeroka wiązka w mgnieniu oka pomknęła w chmurę kurzu powodując w niej złotą eksplozję. Nameczanin nie zamierzał czekać na rezultat swojego ataku. Ruszył gniewnie do przodu. Towarzyszył mu stukot metalowych butów. Teoretycznie mógł on zdradzić położenie napastnika, ale gdy obaj przeciwnicy potrafili wyczuwać ki nie robiło to żadnej różnicy. W połowie drogi przed twarzą żelaznobutego agresora pojawił się zakapturzony przeciwnik. Jego ubranie regularne porozcinane w wielu miejscach ujawniało masywny kask i kolejną warstwę tkaniny. Jednak oprócz zniszczonego stroju nie poniósł żadnych szkód. Nameczanin w desperacji skoncentrował niewielki pocisk ki w dłoni i spróbował wystrzelić nim w twarz przeciwnika, która znajdowała się tuż przed nim. Atak się nie powiódł. Ręka Nameczanina została odtrącona na bok silnym uderzeniem. Kiedy mały ładunek energetyczny uderzył w podłoże twarz posiadacza czółek spotkała się z ciężką pięścią w pomarańczowej rękawicy. Uderzenie pchnęło go kilkanaście metrów w tył. Kilka sekund niekontrolowanego lotu wykorzystał do kumulacji własnej ki. Odbił się od formacji skalnej i gdy tylko jego obute stopy dotknęły podłoża wystrzelił dwa szerokie strumienie energii. Zakapturzony przeciwnik stanął nieruchomo wyciągając przed siebie lekko zgięte w łokciach dłonie, jakby przygotowywał się do złapania obu wiązek. Wydarzenia, które miały miejsce chwilę później działy się tak szybko, że Nameczanin nie wiedział dokładnie co się stało. Jego adwersarz wytworzył cienkie bariery energii, które pokrywały obie dłonie. Gdy strumienie energii osiągnęły niebezpiecznie bliską odległość uderzył w nie małymi osłonami. Wiązki cofnęły się kilkanaście centymetrów. Uwalniając nadmiar energii, trysnęły na boki niczym dwa gejzery. Zakapturzony bez zastanowienia, z palców wskazujących, wystrzelił wąskie strugi energii, które przebiły się przez szersze strumienie. W ciągu ułamku sekundy przedarły się do dłoni Nameczanina przebijając je na wylot. Zielonoskóry wojownik jęknął boleśnie i zdekoncentrowany upadł na ziemię, a jego atak tracąc konsystencję, rozproszył się.
  Nameczanin w stalowych butach nie powiedział jednak ostatniego słowa. Zregenerował rany, po czym wypalił dwa pociski ki w zbliżającego się przeciwnika.
  Zakapturzony osobnik jedynie machnął dwoma palcami przed sobą. Ładunki rozprysły się na bok jakby zostały uderzone młotem. Zielonoskóry nie wyglądał na zaskoczonego. Poderwał się, próbując uderzyć oponenta w twarz. Chybił. Odwrócił się na pięcie gotowy zadać kolejny cios, ale silne kopnięcie w brzuch posłało go na ziemię. Przejechał kilka metrów, żłobiąc płytki rów. Ból mięśni brzucha ledwo pozwalał mu myśleć. Nameczanin znalazł się w przykrej sytuacji. Ledwo mógł poruszyć ręką, a powrót do pozycji pionowej wykraczał daleko poza jego możliwości. Analizując swoje położenie zdecydował się na jedno z ostatnich posunięć jakie mu pozostały. Spojrzał na zbliżającego się nieprzyjaciela, a jego oczy rozbłysły złotą poświatą. Dwa wąskie promienie pomknęły w stronę obficie ubranego przeciwnika. Nameczanin był już pewny, że trafi jednak cel w ostatnim momencie zdematerializował się i pojawił tuż obok niego. Potężny cios, który spadł na klatkę piersiową leżącego wywołał lekkie trzęsienie ziemi. Ciało ofiary wbiło się kilkanaście centymetrów w ziemie tworząc miniaturowy krater. Nameczanin zakasłał głośno desperacko łapiąc powietrze.
  - Wystarczy - powiedział zakapturzony osobnik, podając dłoń leżącemu. Ten skorzystał z oferty ale dopiero po minucie lub dwóch, gdy odzyskał panowanie nad mięśniami. Po chwili stał na równych nogach, ale wciąż chwiał się od czasu do czasu.
  - Mam tego dość Slug - zaczął Nameczanin. - Te treningi nie są tym na co się umawialiśmy. A to jedyna rzecz jaką robimy odkąd opuściłem z tobą Ziemię.
  - Wiesz jaki jest twój największy problem, Piccolo? Zużywasz zbyt dużo ki w walce. Polegasz głównie na nieprecyzyjnych, wykorzystujących dużo energii atakach, które są skuteczne jeśli trafią, ale no właśnie: jeśli. Pozostawiasz zbyt dużo miejsca na reakcję przeciwnika, prawie zachęcając go do uniku.
  - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zirytował się Piccolo. - Oddałem ci zwierzchnictwo nad moją planetą, oddałem ci pełny transport rudy i surowców, oddałem ci jednego z moich najlepszych naukowców, a przede wszystkim pozwoliłem ci użyć Smoczych Kul.
  - Raczej musiałeś, niż pozwoliłeś - odparł Slug. - Mówisz jakbyś to wszystko zrobił z pozycji siły, a obaj dobrze wiemy, że gdybyś na to nie przystał, po prostu bym cię usunął.
  - Wtedy nie dowiedziałbyś się o Smoczych Kulach - odgryzł się były władca Ziemi. - Chcę abyś wywiązał się z reszty umowy.
  - Z pierwszej części już się wywiązałem. Podniosłem twój poziom mocy używając komnaty ducha i czasu.
  - Komnaty, z której korzystają teraz twoich ludzie. Poza tym nie nauczyłeś mnie niczego nowego - spierał się niższy Nameczanin. - Umawialiśmy się, że jeśli dam ci kule uczynisz mnie swoim następcą i nauczysz jak rządzić imperium. Jak na razie będąc z tobą zobaczyłem jak nie rządzić i jak nie mieć na nic wpływu.
  - Chcesz zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Dostaniesz niestrawności - odparł Cesarz.
  - A ty chcesz za mało - toczy się wojna, a ty rozbijasz się po kosmosie, zmieniasz plany żeby stawić się na jakiś pogrzeb i jeszcze to. Zatrzymaliśmy się na tej planecie tylko dlatego, że dowiedziałeś się o jakimś klasztorze.
  - Nie komentuj rzeczy, o których nie masz pojęcia. Budowle tego typu mogą mieć większy wpływ na wojnę niż ci się wydaje - odciął się Slug.
  - W takim wytłumacz mi wreszcie i nie traktuj jak piąte koło u wozu.
  - Wszystko w swoim czasie.
  - Przynajmniej mógłbyś... - wypowiedź niższego Nameczanina została przerwana przez ryk silnika.
  - Wygląda na to, że przyleciała nasza bryka - rzucił Slug.
 
  Piccolo siedział zwrócony plecami do owalnego iluminatora. Ponownie zlustrował wnętrze pojazdu. Slug wciąż siedział ubrany w kilka warstw ubrań. Najwyraźniej nie chciał dopuścić, aby ktokolwiek dowiedział się o zmianie jaka w nim zaszła. Szatan, bo taki przydomek nosił na Ziemi, zaczął poważnie zastanawiać się nad umową jaka zawarł z Cesarzem. Jego inwestycja jak na razie nie wyglądała na korzystną. Musiał włożyć w nią znacznie więcej niż będzie mógł wyjąć. Przynajmniej na to wyglądało. Umiarkowany sojusz z Imperium zamienił na poddaństwo wobec Cesarstwa. Piccolo nie był zachwycony, zwłaszcza, że zostawiło mu to bardzo mało miejsca na plan awaryjny. Ten, który istniał stał na glinianych nogach, a mianowicie na utrzymaniu w tajemnicy Smoczego Radaru i niegodnym zaufania szpiegu wśród ludzi Sluga. Szatan wiedział, że znalazł się w położeniu, w którym nie łatwo będzie mu cokolwiek ugrać dla siebie, ale nie zamierzał się poddawać. Myśli Nameczanina zmieniły tor. Mimo wszystko w jakimś stopniu brakowało mu tego jednego miejsca, które mógł nazwać domem. Brakowało mu Ziemi. Prom leciał jeszcze kilka minut. Zrobił zwrot na sterburtę, omijając kilka górskich szczytów i wylądował obok budowli stojącej na płaskowyżu. Gdy Piccolo opuścił pokład pojazdu jego uwagę przykuła architektura budowli. Utrzymana była w podobnym stylu jak latający pałac, który przejął od Kamiego.
  - Wygląda znajomo? - rzucił Slug.
  - Tak, nawet bardzo - odparł bez zastanowienia Piccolo. Nameczanin zlustrował budowlę wzrokiem. Półkoliste dachy czy ściany w tych samych kolorach, co siedziba Kamiego świadczyły o podobnych pochodzeniu. Inne części kompleksu utrzymane były jednak w zupełnie innym stylu. Najprawdopodobniej zostały dobudowane później. Drzwi otworzyły się i wyszedł przez nie żołnierz w czarnej zbroi i kasku. Podszedł do Sluga, po czym zasalutował:
  - Wasza wysokość na terenie całego klasztoru znajduję się 569 mnichów i kapłanów i są bardzo... - przerwał na chwilę - ...niezadowoleni z naszej wizyty.
  - Widać gościnność nie leży w ich naturze. Cóż, jeśli jesteśmy wstanie prowadzić wojnę z Changelinami to nauczenie paru mnichów dobrych manier nie powinno być takie trudne - odparł Slug.
  - Tak, wasza wysokość.
  - Pewnie nawet nie wiedzą w czym mieszkają - zaczął Slug. - No nic, czas wejść do środka i się przekonać co możemy tutaj znaleźć. Cała trójka ruszyła do środka budowli. Piccolo prychnął na myśl, że z władcy planety zdegradowano go do roli turysty.
 
  Gdy tylko weszli do środka przywitał ich gardłowy głos jakiegoś mężczyzny, który co chwila wykorzystywał siłę strun głosowych . Znajdowali się jeszcze zbyt daleko aby wychwycić poszczególne słowa, jednak kilka chwil później wrażliwe uszy obydwu Nameczan zaczęły odbierać całą konwersacje wyraźnie.
  - Według umów z Cesarstwem i Imperium Kościół Kaionistyczny miał pozostać neutralny podczas tej wojny. A wy łamiecie to postanowienia sprowadzając żołnierzy do jednego z naszych klasztorów! - krzyczał niski gardłowy głos.
  - Ja tylko wykonuję rozkazy nie mam wpływu na decyzje moich przełożonych - odparł drugi.
  - Tak! Tylko tym się potraficie zasłaniać, wykonywaniem rozkazów. Mordujecie dzieci, a później zasłaniacie się rozkazami! O nie! O nie, panowie! Tak się bawić nie będziemy! Zaraz skontaktuję się moimi przełożonymi, a oni skontaktują się waszym pieprzonym Cesarzem! I dopiero będziecie udupieni! Słyszycie?! Będziecie głęboko w dupie!
  Dwóch Nameczan i zakuty w czarną zbroję żołnierz wyłonili się z korytarzy. Ich oczom ukazali się dwaj mężczyźni. Przypominali oni Piccolowi ludzi z Ziemi, ale intensywnie żółty odcień skóry przeczył jakiemukolwiek pokrewieństwu. Obaj mężczyźni ubrani byli w długie fioletowo-niebieskie szaty. Jednak tylko ten z gardłowym głosem nosił spiczastą czapkę wysadzaną ozdobami podobnymi do pereł. Przed nimi stał inny żołnierz w czarnym pancerzu, który próbował ich uspokoić. Szatan stwierdził, że ludzie Sluga byli dla niego nie do odróżnienia.
  - Jestem protektorem tego klasztoru i nie pozwolę aby jakieś pokraki, które wyglądają jakby się urwały z pogrzebu plądrowały mój klasztor!
  - Protektorze proszę się uspokoić tak nie wypada. Taki język panu nie przystoi - próbował uspokoić krzykacza jego towarzysz. Najwyraźniej nie był to język jakim mnisi posługiwali się na co dzień.
  - Nie mamy zamiaru tu niczego plądrować - bronił się żołnierz. - Przeszukamy placówkę i zaraz się stąd wynosimy.
  - Prędzej pocałujesz mnie w dupę niż cokolwiek przeszukasz! - wrzasnął rozmówca żywo gestykulując rękami.
  - Protektorze, rozwiążmy to spokojnie. Krzykiem niczego nie załatwimy - próbował załagodzić sytuacje drugi kapłan. - Pomyślmy co Kaio by nam poradzili w takiej sytuacji. Ich mądrość spłynie na nas i wszystko samo znajdzie rozwiązanie.
  - To jest gwałt na religii! - ignorował starania podwładnego protektor. - Dość, dzwonię do waszego jebanego Cesarza zobaczymy co on na to powie! - wciąż krzyczał protektor ignorując starania swojego towarzysza.
  - Jestem tu, więc nie musi pan nigdzie dzwonić. Mogę od razu powiedzieć co o tym myślę, ale ze względów mojej anatomii nie mogę zostać... wyjebany - zaczął spokojnym tonem Slug. Protektorowi opadła szczęka z wrażenia, a jego towarzysz mruknął coś pod nosem. Powiedział to tak cicho, że tylko Nameczańskie uszy mogły wychwycić jego słowa.
  "No i chuj strzelił klasztor" usłyszał Piccolo.
 
  Sytuacja trochę się uspokoiła kiedy Slug wyjaśnił powód swojej wizyty. Oficjalna wersja zakładała, że jeden z przewijających się przez klasztor pielgrzymów był agentem Imperium, który ukrył coś co wykradziono Cesarstwu. Piccolo wiedział, że cała ta historyjka została wymyślona na poczekaniu. Slug interesował się dziwnymi znakami w katakumbach, ale niczego konkretnego nie szukał.
  - Po co tu w ogóle jesteśmy? - zapytał Szatan kiedy drugi Nameczanin przyglądał się kolejnemu zestawowi znaków. - I czemu po prostu nie wyrżnąłeś tych wszystkich mnichów? Impertynencja tego ich administratora była ledwo do zniesienia.
  - Odpowiadając na twoje pierwsze pytanie: Bo tak zadecydowałem. Odpowiadając na drugie: Tak było prościej - odparł Slug.
  - Może rozwiniesz temat? - nie dawał za wygraną Piccolo.
  - Ten klasztor, w którym teraz jesteśmy został zbudowany przez, lub dla Kaioshinów - odparł Slug.
  - Bogów tego dziwnego kościoła Kaionistycznego? - Zapytał niższy Nameczanin - Myślałem, że to wszystko bzdury, wymyślone przez istoty, które boją się własnego cienia i szukając pomocy patrząc w niebo.
  - W pewnym sensie masz rację. Kaioshini nie byli bogami, a raczej rasą, która opiekowała lub zarządzała galaktyką wiele tysięcy lat temu. Takie budowle jak ta, a jest ich niewiele to pozostałości po nich - wyjaśnił Slug, po czym wskazał palcem na jeden z symboli. - A to jest ich pismo.
  - Więc jakim cudem wyznawcy ich kościoła nie wiedzą, że mieszkają w ich budowli i czemu ona jest tak podobna do mojego pałacu? - pytał dalej Piccolo.
  - Nie wiedzą w czym mieszkają, ponieważ Kaioshini odeszli tak dawno temu, że prawda o nich się zatarła. Nawet inni Namecy, którzy mieli o nich większe pojęcie niż inne rasy w galaktyce, uważali ich za bogów. Kościół pewnie zakupił tą budowle ileś lat temu nie wiedząc tak naprawdę jak stara ona jest i jakie skrywa sekrety - kontynuował Slug, kucając aby przyjrzeć się innemu zestawowi znaków. - Twój pałac też został przez nich zbudowany.
  - No dobra, ale skoro cała galaktyka uważa ich za bogów, mit czy legendę to czemu ty tyle o nich wiesz. I czemu tak dużo wiedziałeś o moim pałacu.
  - Wierz lub nie, ale w młodości natrafiłem na inny pałac. A także na jednego ich z tworów - odparł wysoki Nameczanin wstając i podchodząc do innej ściany.
  - Tworów? - zaciekawił się Szatan.
  - Tak. Nie będę ci teraz dokładnie wyjaśniał czym on był, ale dzięki niemu dowiedziałem się wielu rzeczy o wszechświecie no i nauczyłem się czytać ten język poprawnie. Nameczańskie wzorce jego czytania były błędne lub niekompletne.
  - A moje drugie pytanie?
  - Czemu wszystkich nie wybiłem? To proste, Kościół Kaionistyczny, mimo że opiera się na błędnych założeniach, ma duży wpływ na wiele istot w galaktyce. Lepiej nie zadzierać z wiarą, póki nie jest to konieczne. Kim jak kim, ale nie chcę zostać potworem pożerającym religijne dzieci. Wystarczy mi opinia, pożeracza małych Changelingów - zażartował Slug. -Poza tym nie przyniosłoby mi to żadnych korzyści.
  - Mógłbyś przynajmniej czytać te znaki w spokoju - odparł Piccolo.
  - Żeby to zrobić musiałbym pozbyć się ciebie, a nie ich.
  - Bardzo śmieszne. Co tam wyczytałeś? - zapytał Piccolo patrząc jak Slug dmucha na jedną ze ścian, aby pozbyć się kurzu.
  - Nic ciekawego. To miejsce było jedynie czymś na kształt portu. Podróżni zatrzymywali się tu w pół drogi. Niestety nie pisze skąd przybywali, ani dokąd się udawali.
  - Portu? Przecież tu nie ma żadnego lądowiska czy przystani. Ten płaskowyż jest za mały, żeby tu stało coś takiego, jak to mógł być port? - zadawał kolejne pytania Piccolo.
  - No właśnie. To intrygujące. Uprzedzając twoje kolejne pytanie. Kaioshini zostawili w naszej galaktyce więcej rzeczy niż mógłbyś się spodziewać. Niektóre są wciąż na tyle potężne aby zmienić bieg wydarzeń w całej galaktyce. Kiedyś natrafiłem na taka rzecz.
  - Co to było? - zapytał szczerze zainteresowany Szatan.
  - Nic czym powinieneś się przejmować. Straciłem to, ale zamierzam znów odnaleźć, a budowle tego typu mogą być kluczem.
  - Więc mówisz, że nikt w całym kosmosie nie wie tego co ty? - zakpił Piccolo.
  - Tego nie powiedziałem. Mówię, tylko, że taka wiedza nie jest czymś co wiedzą wszyscy, a przynajmniej nie opinia publiczna. Większość archeologów, którzy wysunęli podobne wnioski do moich zostali przez swoje gremia wyśmiani - odparł Slug kpinę rozmówcy, po czym przeniósł wzrok na jedną z kolumn. Niższy Namecznin podszedł i spojrzał na obiekt zainteresowania towarzysza. Znaki na pilarze wydawały mu się dziwnie znajome. Przypominały język, którym posługiwał się Kami na Ziemi. Kiedy wszechświat zapukał do jego drzwi wiele lat temu dowiedział się, że razem ze swoją starszą połówka są Nameczanami, a dziwna mowa, która się posługiwali należała do jego rodaków. Po krótkim namyślę ponownie zlustrował symbole na kolumnie.
  - To jest podobne do Nameczańskiego, ale nie potrafię tego odczytać - powiedział Piccolo.
  - Tak, prawdopodobnie te dwa języki wywodzą się z tego samego źródła - odparł zakapturzony osobnik. - Uwierzysz, że niektórzy archeolodzy nazywają to staro-nameckim? Mimo, że to ma zupełnie inną składnie, gramatykę. Wysnuli taką teorie bo kilka szlaczków jest do siebie podobnych. Mówią nawet, że takie miejsca to stacje starożytnych Nameckich kosmonautów.
  Z powodu, którego nie rozumiał Piccolo, Slug uważał to za bardzo zabawne. Wskaźnik cierpliwości Szatana pokazał zero, gdy jego kompan wysnuł kolejna teorię przepełnioną zbędnym intelektualizmem.
  - Ja wychodzę. Jak doczytasz się położenia jakiejś wielkiej bomby, która potrafi wysadzić pół-galaktyki to daj mi znać. Póki co babranie się w pyle i kurzu jest dla mnie bezcelowe - powiedział kierując się do wyjścia Piccolo.
  - Jak coś takiego znajdę dam ci znać. Może nawet pozwolę ci wysadzić kilka planet. To chyba jedyny sposób żebyś przestał być taki gburowaty - rzucił wychodzącemu klęczący Nameczanin.
  Prom okazał się wybawieniem. W końcu mógł zostać sam ze swoimi myślami. Piccolo zaczął analizować sytuacje. Wpakował się w coś, nad czym miał coraz mniej kontroli. Jego irytację podniecał fakt, że wszyscy traktowali go jak gościa Cesarza. Tolerowano go ze względu na Sluga. Chciał wysokiej pozycji, chciał dowodzić armiami przewyższającymi populacje jego planety, a przynajmniej tak sobie wyobrażał ten układ. W rzeczywistości musiał się zadowolić rolą obserwatora. Wyciągnął z kieszeni komunikator. Nacisnął kilka klawiszy. Lampka na czubku owalnego urządzenia rozświetliła się na czerwono. Oznaczało to, że kanał został otwarty.
  - Czego? - zapytał oschły kobiecy głos wydobywający się z głośnika komunikatora.
  - Nie powinnaś się do mnie odnosić w ten sposób - odparł z grymasem zadowolenia Piccolo. Uwielbiał z nią rozmawiać. Nienawiść w jej głosie za każdym razem przypominała mu o zwycięstwie jakie odniósł na Ziemi.
  - Czego chcesz?
  - Dowiedziałaś się czegoś?
  - Nadal nie rozumiem czemu mam ci pomagać? - głos stał się wyraźnie wrogi.
  - Bulmo, dobrze wiesz, że ja jestem twoja jedyną możliwością powrotu na Ziemię. Poza tym, sama widziałaś czym oni dysponują. Mogliby nasz, a bardziej konkretnie mój świat roznieść w godzinę. Jeśli chcesz temu zapobiec to sugeruję współpracę albo nie będziesz mi już potrzebna i pozbędę się ciebie - warknął na pokaz Piccolo. Nie miał ochoty tłumaczyć się tej kobiecie. W odpowiedzi usłyszał przeciągłe milczenie.
  - Bulmo?
  - Niewiele mogę się tutaj dowiedzieć. Jestem ograniczona do swojej kajuty i pracowni. - odpowiedziała po chwili ciszy.
  - Cholera...
  - Ale wszyscy naukowcy na tym okręcie traktują mnie bardzo protekcjonalnie. Jakbym była w podstawówce, a oni w liceum. Nie doceniają mnie. Ich technologia prześciga naszą, ale znając podstawy nadgoniłam większość zagadnień. Mam dostęp do komputera jak tylko rozgryzę kod, którego tu używają będę wstanie powiedzieć więcej - powiedział kobiecy głos z ukrytą nutką dumy.
  - Dobry geniusz. Oby tak dalej. Nadal jesteście na orbicie? - pochwała w ustach Szatana zabrzmiało jak najgorsza zniewaga.
  - Tak...
  - Nikt nie podsłuchuje naszej rozmowy?
  - Sama zbudowałam te komunikatory nie da się ich podsłuchać - prychnął głos.
  - Dobrze zrobiłem, że zabrałem ciebie ze sobą, a nie Gero - powiedział zadowolony Nameczanin.
  - Piccolo...nienawidzę cię.
  - Wiem o tym - odparł, kończąc połączenie.
 
  Popełniony przez niego błąd w sztuce lekarskiej kosztował życie czternaście osób. Stracił prawo do wykonywania zawodu. Został osądzony i skazany. Gdy dni mijały mu w celi przyszli do niego z ofertą. Uniewinnienie w zamian za dwadzieścia lat w służby w Imperialnych Wojskach Ekspedycyjnych. Zgodził się. Wyrok trwałby nawet dłużej, a tak przynajmniej wciąż mógł być lekarzem.
  IWE działała na zasadzie trzech "P". Podbój, Postrach, Pacyfikacja. Złożona z ludzi, którym została przedstawiona taka podobna oferta, nie należała do najprzyjemniejszych formacji. Na polu walki śmierć mogła nadejść równie dobrze ze strony wroga jak i sojusznika. Czasami nawet bardziej.
  Służąc w IWE widział więcej gówna niż niejeden doświadczony żołnierz. Zdobył zdolność operowania w każdych nawet najtrudniejszych warunkach. Poznał tam także Sajan. Zaintrygowali go od samego początku. Najemnicy z Vegety przysłani, aby tymczasowo wypełnić lukę powstałą po jednej z misji stali się jego nową pasją. Zaczął im się przyglądać, a będąc jednym z lekarzy formacji mógł rozpocząć badania na własną rękę. Zaobserwował wiele ciekawych rzeczy, które skrzętnie zapisywał w swoich notatkach. Jednak jedno odkrycie nie dawało mu spokoju. Z przyczyn mu nieznanych, ki Sajanów wyróżniała się większym blaskiem niż energia innych ras. Najbardziej było to widoczne podczas bitwy. Pociski wystrzeliwane przez czarnowłosych wydawały się przyćmiewać wszystkie inne. W swoich notatkach porównał je do gwiazd zaćmieniowych. Wirujące wokół siebie słońca ustawione w odpowiedniej pozycji zmieniały natężenie oświetlenia planety. Tak jak Sajańskie pociski, które wpływały na iluminacje pola bitwy.
  Po zakończeniu służby czuł pustkę. Żona, która nie miała z nim kontaktu przez dwadzieścia lat na pewno na nowo ułożyła sobie życie. Pisklęta wchodziły już w wiek dojrzewania i nawet by go nie poznały. Wątpił także aby mógł wrócić do pracy na swojej rodzinnej planecie. Nie zostało mu nic oprócz oszczędności z żołdu i pasji. Postanowił połączyć te dwie rzeczy i udać się na tereny kontrolowane przez Barona Dablę. Największego w tym czasie klienta Vegety.
  Po raz kolejny znalazł się w ogniu wojny. Jednak tym razem z własnej woli. Zatrudnił się jako lekarz oraz specjalista od sajańskiej anatomii. Ponownie każdego dnia ocierał się o śmierć. Metody stosowane przed Dablę niewiele się różniły od tych, które poznał w IWE, ale postanowił dokończyć swoje badania nawet jeśli miałoby go to kosztować życie. Zanim przyszło mu zapłacić tą cenę spotkał Paragasa. Nadarzyła się okazja, której nie mógł przepuścić. Wąsaty mężczyzna zatrudnił go do tajnego projektu generała Bardocka. Nadzorowanie okresu dojrzewania młodych wojowników.
  W przeciwieństwie do wielu nie-sajańskich pracowników, on wynajął się bezterminowo. Pracował jako jeden z chirurgów ale wkrótce został doceniony przez Paragasa, dowódcę placówki, i awansował na szefa sekcji medycznej. W służbie Sajanom spędził kolejne dwadzieścia lat. W końcu czuł, że ponownie odnalazł cel w życiu. Pasja przerodziła się w styl życia.
 
  Lewanter siedział przed jednym z ekranów w pokoju monitoringu. Gładził się po pomarszczonej skórze na dziobie. Zadowolony z siebie, iż udało mu się namówić jednego z pracowników ochrony szpitala do włamania się do systemu kamer bezpieczeństwa miasta, spoglądał na wyświetlany wizerunek pałacowego placu. Nie darowałby sobie gdyby tego nie obejrzał.
  Na dziedzińcu rozmiarów kilku boisk do ki-balla usypano stos wokół, którego zbierali się Sajanie. Lewanter dałby sobie uciąć nogę, aby móc uczestniczyć w ceremonii, jednak była ona zarezerwowana tylko dla rodowitych mieszkańców Vegety. Złapał za drążek i skierował oko rejestratora na wierzchołek stosu. Spoczywało na nim osłonięte całunem ciało. Ciało króla Vegety. Po chwili obserwator oddalił obraz. Sądząc po zwiększającej się liczbie Sajan, doszedł do wniosku, że nie zostało dużo czasu do rozpoczęcia ceremonii. Korzystając z wolnej chwili przeniósł spojrzenie maszyny na wysokiego wojownika stojącego wśród ludzi Bardocka.
  - Cieszę się, że nie musze już pilnować Brolliego - odezwał mężczyzna siedzący obok Lewantera. - To był prawdziwy wrzód na dupie. Jak panu doktorowi w ogóle udało się go postawić na nogi. Jak go tu ostatnio przenieśli wyglądał gorzej niż moja była, a to już wyczyn.
  - Nie było łatwo, ale się udało - odparł Lewanter, spoglądając na pracownika ochrony. Bladosina skóra, spiczaste uszy i sterczące do góry brązowe włosy nadawały mu upiorny wygląd. - Musieliśmy zmienić właściwości SNBF-2, aby pasował do fizjologii Sajana.
  - Nie bardzo rozumiem o co chodzi - przyznał się zdezorientowany mężczyzna.
  - SNBF to płyn regeneracyjny. Liczba porządkowa odpowiada do jakiego rodzaju ras można go użyć. Sajanie fizjologicznie mieszczą się w pierwszej kategorii. Musieliśmy go nieco doprawić pewna dawką chemikaliów, aby zbliżyć go bardziej do Jedynki.
  - Czy to nie było niebezpieczne?
  - Tak pewne ryzyko istniało. Pewnie nie zdecydowałbym się go podjąć z innym pacjentem, ale Brolly jest wyjątkowy - stwierdził z zachwytem w głosie Lewanter. Pracownik ochrony bez słowa wrócił do swoich obowiązków. Entuzjazm towarzysza zniechęcił go do prowadzenia dalszej rozmowy. Lewanter tymczasem gapił się w monitor i myślał. Udało mu się wypełnić obietnice daną Bardockowi. Postawił na nogi Brolliego w dwa dni. Jednak dziękował opatrzności, że jego pacjent miał kolejne trzy tygodnie na dojście do siebie.
  Na placu zebrali się już prawie wszyscy zaproszeni. Podzieleni na grupy według rodu otaczali ceremonialny stos. Jako jeden z ostatnich przybył książę Vegeta wraz ze swoim ochroniarzem. Lewanter przyjrzał się następcy tronu dokładnie. Jego twarz emanowała pewnością siebie, cecha częstą spotykaną u Sajanów, jednak w kącikach jego ust czaiło się coś jeszcze. Półuśmieszek sugerował przebiegłość, chytrość, podstęp. Przynajmniej tak wydawało się ptasiemu obserwatorowi. Nagle jeden z zebranych zaczął coś mówić.
  - Szkoda, że w tych kamerach nie ma dźwięku - westchnął lekarz. Siedzący obok niego mężczyzna nachylił się, przełączył jakiś przycisk, po czym z okolic ekranu popłynęły słowa.
  - Jak to zrobiłeś? - zaciekawił się Lewanter.
  - Normalnie rejestratory nie posiadają fonii, ale te na dziedzińcu były też używane do transmitowania apelów czy orędzi. Ma pan szczęście doktorze - odparł bladoskóry mężczyzna. Lekarz podziękował i wrócił do oglądania.
  - Wszyscy już są powinniśmy już zaczynać... generale - tym razem odezwał się Vegeta kładąc nieprzyjemny ton na ostatnie słowo.
  - Musimy jeszcze poczekać. Brakuje jeszcze jednego z nas... książę - ripostował Bardock podobnym zabiegiem. Nieduży Sajan rozejrzał się ostentacyjnie.
  - Spodziewasz się jeszcze kogoś? Na mój nos są już wszyscy. No chyba, że boisz się końca ceremonii i grasz na czas - rzucił umiarkowane wyzwanie spiczastowłosy.
  - Faktycznie, trochę się spóźnia, ale powinien być tu lada moment. Powstrzymaj swoje ego Vegeta, bo zaczyna cię przerastać... co nie jest zbyt wielkim wyczynem - odgryzł się obecny władca stolicy. Wśród Sajanów przeszła fala stłumionego śmiechu. Nawet Lewanter zachichotał. Chciał podzielić się dowcipem z siedzącym obok towarzyszem, jednak do wyświetlacza przyciągnął go dziwny dźwięk. Niemal natychmiastowo zidentyfikował go jako warkot silnika, jednak charakterystyka była mu obca. Nie potrafił sprecyzować do jakiej jednostki należy mimo, że dwadzieścia lat w IWE nauczyło go rozpoznawać niemal każdy model Imperialnego pojazdu. Zaciekawiony skierował rejestrator lekko w górę w nadziei, że zbliżający się pojazd dostanie się w oko obiektywu. Ktoś "na górze" musiał go lubić ponieważ po raz kolejny jego życzenie zostało spełnione. Biały, lekko pękaty prom przeleciał nad dziedzińcem. Chwile później zawrócił i kierował się w przeciwnym kierunku. W momencie, gdy znajdował się nad placem coś wypadło z otwartych na boku drzwi. Choć dokładniejszym określeniem powinno być wyskoczyło. Początkowo Lewanter nie potrafił zidentyfikować spadającej rzeczy, ale po chwili gdy obiekt znalazł się bliżej ziemi, zobaczył obficie ubranego humanoida. Szybko skierował rejestrator w dół jednak obsługujące go serwomotorki nie nadążały. Doktor bardziej poczuł niż zobaczył lądowanie dziwnego osobnika. Jego lądowanie wywołały mikrowstrząs, który musiał być wyczuwalny na kilka kilometrów. Gdy obraz przestał już śnieżyć Lewanter nacelował urządzenie na plac.
  - Slug! - niemalże krzyknął lekarz.
  - Co? - Zainteresował się dzielący z nim pokój mężczyzna, po czym zajrzał mu przez ramie. - A ten co tu robi? Myślałem, że na cały ten pogrzeb mogą iść tylko Sajanie.
  - Dobrze myślałeś. On technicznie jest Sajanem.
  - Zwariował pan? Jak Nameczanin może być Sajanem.
  - Dawno temu zyskał tytuł "Sajana bez ogona" - odparł chirurg, jednak widząc konsternacje na twarzy kompana kontynuował. - To tytuł nadawany osobom, które udowodniły, że są godne nosić to miano, że są równi Sajanom. Slug jedną z ostatnich osób, jeśli nie ostatnią, która ma ten tytuł.
  Lewanter w połowie wywodu ponownie zwrócił się do monitora. Nie chciał stracić ani sekundy. Uznał, że Slug chciał wywołać wrażenie swoim efektownym wejściem i sadząc po twarzach młodszych uczestników udało mu się to całkiem nieźle. Starszym Sajanom to nie zaimponowało, albo skutecznie ukrywali swoje uczucia.
  - Witajcie, bracia Saiya - zaczął Slug. Lewanter dobrze wiedział, że to druga nazwa społeczności mieszkającej na Vegecie nadana im jeszcze przez Nameczańskich odkrywców. Mieszkając tyle lat w Imperium prawie o niej zapomniał.
  - Wybaczcie mi moje spóźnienie. Ciężko uwolnić się od obowiązków, gdy prowadzi się wojnę. - powiedział Cesarz po czym zajął miejsce pomiędzy dwoma klanami. Sajanie skinęli mu na powitanie. Lewanter zauważył jednak, że mina Vegety całkowicie się zmieniła. Obecna na niej pewność siebie znikła, a zastąpiło ją coś innego. Doktor nie był pewien, ale gdyby nie znał lepiej Sajan, powiedziałby, że to prawie przerażenie. Książę szybko się zreflektował i narzucił maskę śmiertelnej powagi.
  Po kilku słowach wstępu ceremonia wreszcie się rozpoczęła. Przywódcy klanów odebrali przygotowane ceremonialne noże, po czym wspięli się po stosie. Na szczycie kolejno rozcinali skórę własnych dłoni, po czym maczając ostrza we krwi malowali na całunie herby rodów. Na wierzchołku znaleźli się także Bardock i Vegeta. Po wykonaniu wszystkich niezbędnych czynności, przywódcy rodów wrócili na swoje miejsca. Rozpoczęła się druga część ceremonii. Wojownicy z rozciętymi dłońmi zaczęli kumulować w nich sfery ki. Energia natychmiastowo kauteryzowała ranę zostawiając brzydką bliznę. Lewanter czytał już o tym, ale nigdy nie widział na własne oczy. Blizna w zamierzchłych czasach stanowiła formę żałoby. Podczas tego okresu Sajanin zaprzestawał jakiejkolwiek walki, a świeża, boląca oparzelina skutecznie mu o tym przypominała. Żałoba trwała aż do czasu zagojenia się rany. Obecnie jednak kończyła się w kilka godzin, po zanurzeniu dłoni w płynie regeneracyjnym.
  Gdy przywódcy rodów skumulowali dość energii, wystrzelili wąskie wiązki energii, które uderzyły w stos podpalając go. Sajanie nie przerwali jednak naporu ki, w wyniku czego ogień zaczął zmieniać kolor. Od żółtego, poprzez czerwony, aż do niebieskiego. Najgorętszego. Według wierzeń tubylców, Sajan rodził się dopiero w ogniu walki, a także w nim umierał. Spalenie ciała w ki miało to symbolizować. Lewanter przyjrzał się twarzom przywódców. Wszyscy stali niemal niewzruszeni. Oprócz Vegety, na którego twarzy malował się lekki grymas. Najwidoczniej nie radził sobie tak dobrze z bólem jak pozostali Sajanie.
  Rozwiewany przez wiatr popiół zwiastował nie tylko koniec ceremonii, ale także rozejmu, który został na ten czas zawarty między rodami. Szykowało się na kłopoty i to poważne. Zainteresowanie entuzjasty mieszkańców Vegety rosło wraz z gęstnieniem atmosfery na dziedzińcu. Podkręcił fonię, aby nie umknęło mu żadne słowo, po czym wyprostował się na krześle.
  - Ogony zaczną się stroszyć - zacytował jedno z Sajańskich przysłów opisujących zbliżające się kłopoty.
 
  Plany Vegety posypały się jak domek z kart, a wszystko to przez pojawianie się Sluga. Niski książę zaczął przeklinać w myślach wszystkie znane mu bóstwa, duchy, duszki, istoty mitologiczne i fantastyczne, a nawet osobę, która wymyśliła teorię ewolucji, za to, że pozwoliła na stworzenie Nameczan. Ciężko pracował przez ostatnie trzy tygodnie. Udało mu się pozyskać poparcie rodu jego ojca, i kilku innych. Dzięki kilku sprytnym posunięciom zdobył dodatkowe fundusze. A nawet dopilnował, aby przygotować Nappę do walki z czempionem Bardocka. Zamierzał wyzywać obecnego władcę stolicy na rozstrzygnięcie ich sporu w grach gniewu. Liczył się z możliwością zgłoszenia pretensji przez innych Sajanów. Pokładał jednak wiarę w umiejętności Nappy. Zwłaszcza, że był on jednym z potężniejszych wojowników planety. Vegeta nie zamierzał jednak niczego pozostawiać przypadkowi. Na wypadek nieciekawego popisu swojego ochroniarza też coś zaplanował. Przygotował się na każdą okoliczność.
  Prawie każdą, a prawię robi wielką różnicę.
  Slug. Imię, które od kilkunastu minut wzbudzało w Vegecie chęć plucia, bądź co bądź uznawany był za Sajana. Fakt dziwaczny dla niskiego następcy tronu i, w jego przekonaniu, dla reszty młodszego pokolenia wojowników. Jednak akceptowany przez całe starsze pokolenie i najważniejszych graczy na planecie. Przekładało się to na kolejny fakt. Slug teoretycznie prawem najsilniejszego mógł wnieść własne pretensje do tronu, a tego Vegeta nie był wstanie przeskoczyć. Jego planu opierał się na przywołaniu tradycji gier gniewu, jednak teraz młody Sajan wahał się czy wytoczyć ten argument. Nie chciał przecież podsuwać Slugowi różnych dziwnych pomysłów. Jeśli jednak by tego nie zrobił. Jakiekolwiek ambicje jakie żywił względem tronu rozprysłyby się jak źle uformowany pocisk ki. Po chwili namysłu Vegeta zdecydował się przejąć inicjatywę, rozpoczynając dyskusję. Jednak, gdy otworzył usta niesiony przez wiatr popiół wpadł mu do gardła. Bezwarunkowy skurcz tchawicy przekreślił jego szanse na zdobycie czegokolwiek w tym momencie.
  "Niezła robota ojcze zdołałeś się zemścić nawet po śmierci" pomyślał książę.
 
  Wśród zebranych zapanowało poruszenie. Wszyscy wiedzieli, że rozejm dobiegł końca, a to będzie chwila, w której zadecydują się losy całej planety.
  - Jako pogromca byłego króla żądam, aby pozostałe rody uznały moją zwierzchność - rozpoczął formalnie Bardock.
  - Ród Pełni się sprzeciwia - odparł Vegeta, pokasłując lekko.
  - Na jakiej podstawie? - warknął generał.
  - Wszyscy tutaj obecni wiedzą, a jeśli nie to zaraz będą wiedzieli. Pokonałeś króla tylko dlatego, że wsparłeś się żołnierzami! Do tego nawet to zrobiłeś jak tchórz i zaatakowałeś w momencie gdy załoga pałacu była osłabiona - książę postanowił wykorzystać fakt, że własnoręcznie osłabił pałac na niekorzyść przeciwnika.
  - Vegeta sam był sobie winien. To pokazuje tylko jego słabość, skoro nie był wstanie upilnować własnego domu, jak miał nas bronić przed zewnętrznymi wrogami? Pałac w tym momencie mógł zostać zaatakowany przez jakąkolwiek obcą siłę. I co wtedy? Okazałoby się, że stolica znalazła się w łapach kogoś kto jest porośnięty łuską albo bardzo lubi zimno - zripostował Bardock.
  - To nie oznaka słabości, a poświecenia dla narodu. Był wstanie zrezygnować z części własnej ochrony, aby kontrolować więcej ważnych spraw na planecie. Ufał, że jego podwładni będą mieli dość jaj, aby wyzwać go na pojedynek, gdy zapragną zmiany króla, a nie będą wbijać mu nóż w plecy. - Vegeta zrobił pauzę, aby wymowna cisza miała czas skierować myśli wszystkich na Bardocka. - Poza tym, jakich wrogów? Nasza planeta nie prowadziła z nikim wojny od wielu lat. To też dzięki byłemu królowi, on zapewnił nam dobre stosunki dyplomatyczne.
  - Mordując wszystkich Tsufuli, pogrążając planetę w kryzysie i wysyłając jej dzieci tysiącami na śmierć - odparł ostro generał.
  - To dowodzi tylko o sile, którą mu ujmujesz. W ciężkich chwilach trzeba podejmować ciężkie decyzję. Tsufule zaczęli porywać i mordować dzieci w centrach rekrutacyjnych, czy twoim zdaniem, generale Bardock, powinniśmy na to pozwolić i czekać aż pozbawią nas jakiejkolwiek przyszłości? - Vegeta tryumfował. Wyraźnie wygrywał tą dyskusję, jednak wiedział, że nie skończy się ona raczej na słowach. Przygotował dla Bardocka przytulną trumnę i miał zamiar wbić do niej pierwszy gwóźdź.
  - Ponieważ poprzedni król nie został usunięty honorowo, tylko przy użyciu podstępu stwierdzam, że ród Pełni wciąż dzierży władzę na planecie, a ja jako członek rodu, a także syn poprzedniego króla prawem sukcesji przejmę cała władzę na planecie. Kto udzieli mi poparcia?! - ryknął na koniec niski Sajan. Oprócz rodów, których poparcie zdołał zyskać wcześniej, zadeklarowało się też kilka innych. Nie tyle ile by sobie życzył, ale więcej niż się spodziewał.
  - Sukcesja jest nam równie obca jak tak zwane Sajańskie Piwo pędzone przez Devilishów - próbował wykazać się elokwencją Bardock. - Posiadanie władcy, który boi się pójść do wychodka bez ochroniarza też nie leży w naszej naturze. Potrzebujemy silnego władcy, a nie pchły z ogona. Zgłaszam własną kandydaturę na władcę planety. Mój poziom mocy należy do jednego z wyższych, a nawet najsilniejszy wojownik na planecie uznaje moją wyższość. Kto mnie poprze?! - Bardock ryknął w podobnej manierze co jego przedmówca. Oprócz rodu, z którego się wywodził poparcia udzieliła mu jeszcze grupa przywódców. O kilku więcej niż Vegecie. Pozostały jeszcze rody, które albo czuły się na tyle silne, aby wnieść własne pretensję, albo nie były jeszcze przekonane do żadnej ze stron i czekały na rozwój wypadków.
  - Bracia Saiya - wtrącił się milczący do tej pory Slug. - Dobro Saiya-sei leży mi na sercu tak samo jak wam. Takie dysputy w tych stronach nie doprowadzą do niczego sensownego, wiem bo żyłem miedzy waszymi ojcami i ich ojcami spory kawał czasu.
  Vegecie powoli zaczęli puszczać nerwy ponieważ od następnych słów Nameczanina mogła zależeć cała jego przyszłość.
  - Większość z was popiera, albo Generała Bardocka albo księcia Vegetę. Proponuje rozstrzygnąć to jak prawdziwi Saiya-jinowie. Urządźmy gry gniewu, które raz na zawsze rozstrzygną ten spór, a co do tych, którzy nikogo nie popierają...dla nich możemy urządzić małe eliminacje żeby sprawdzić kto jest najsilniejszy i ograniczyć liczbę zawodników.
  Na dziedzińcu wybuchła gwara. Teraz już prawie każdy Sajan próbował wtrącić swoje trzy kłaki. Mimo to ustalili miejsce i czas, po czym zaczęli się spierać na temat ilości uczestników. Gdy i to mieli już za sobą poruszyli temat reprezentantów. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że walka Bardocka z Vegetą jest nierealna. Kiedy i to udało się omówić, uwaga Sajan zwróciła się na Sluga. Miał on wszelkie prawo brać udział w tym turnieju. Gdy zapytany o decyzję Nameczanin przygotowywał w myślach odpowiedź, serce Vegety chciało wyskoczyć z piersi. Tylko wrodzona odporność na wysokie dawki adrenaliny uchroniły księcia ode zejścia na zawał.
  - Jestem wystarczająco mądry, aby zrozumieć swoje położenie - zaczął Slug. - Nie łudzę się, że jesteście ślepi na kolor mojej skóry, brak ogona czy innych elementów Nameczańskiej anatomii. Nikt z was nie zaakceptowałby króla Nameka nieważne jaki tytuł otrzymał. Więc nie wezmę udziału w turnieju. Jak mówiłem mi też zależy na dobru Saiya-sei. Chcę aby na planecie panowała stabilizacja, a nie chaos.
  Vegeta doświadczył czegoś co można jedynie nazwać politycznym orgazmem. Poczuł się tak dobrze i błogo, gdy usłyszał, że mógłby latać nie używając ani jednego impulsu ki.
  "Teraz pozostaje już tylko wygrać ten turniej" pomyślał książę "a to będzie już proste".
 
  Organizacja walki wojowników o wysokim poziomie energetycznym, które miała oglądać publiczność, zawsze przysparzała kłopotów. Na przestrzeni lat różnie rozwiązywano ten problem. Boneheadzi używali pasma silnego pola grawitacyjnego. Wszystkie zabłąkane pociski spadały jak kamień, gdy przekroczyły wyznaczony obszar, a i wypadnięcie z ringu nabierało całkiem nowego znaczenia. Changelingi poszli w zupełnie inna stronę. Zminiaturyzowane wersje tarcz okrętowych były montowane dookoła ringu. Po włączeniu otaczały one matę kopułą energii, która zatrzymywała nie tylko strumienie ki. Boleśnie przekonało się o tym wielu zawodników. Nie były to jednak jedyne metody zabezpieczenia widzów. Do bardziej popularnych należały także zakaz używania ataków energetycznych podczas starcia, pod groźba dyskwalifikacji. Jeszcze inne rozwiązanie zakładało wykluczenie publiczności z równania i zastąpienie jej serią kamer.
  Sajanie nie posiadali wysoko rozwiniętej technologii, a zabranianie im czegokolwiek mijało się z celem. Oglądanie walki z daleka również nie wchodziło w grę, więc siłą rzeczy musieli opracować własne rozwiązanie. Po wielu burzliwych dyskusjach zakończonych udowadnianiem swoich racji za pomocą pięści, mieszkańcy Vegety rozpoczęli budowę całkiem nowych obiektów. Aren skonstruowanych z metalowych płyt o dużej odporności na ki. Tego samego stopu używano również do produkcji tarcz w Imperialnej Armii.
  Budowla na planie koła, całkowicie skonstruowana z bardzo wytrzymałego materiału nie należała do tanich przedsięwzięć, jednak na dłuższą metę się opłacała. Specjalny stop wytrzymywał kilka poważnych trafień, więc jakiekolwiek uszkodzenia wiązały się z wymianą kilku elementów, a nie odbudową połowy konstrukcji. Ochronę dla publiczności natomiast stanowiły ustawione pionowe metalowe ekrany, zamontowane przed każdym z siedzeniem. Płyty, ustawione w taki sposób, że sięgały siedzącemu wojownikowi do połowy klatki piersiowej, nie utrudniały oglądania walki, a jednocześnie zapewniały skuteczną osłonę przed pociskami.
  Ktoś bardziej rozgarnięty i mający większe pojęcie o handlu i marketingu już dawno zasnułby wszystkie panele reklamami, jednak w społeczeństwie, w którym wolny rynek był pojęciem bardzo względnym, szare, metaliczne ekrany spoglądały smutno na środek areny.
 
  Pulsowanie. Pulsowanie mięśni, ścięgien, żył. Nappie wydawało się, że cały świat systematycznie kurczy się i rozrasta na jego oczach. Nawet przeciwnik, który znajdował naprzeciwko rósł i malał w regularnych odstępach. Odstępach między kolejnymi uderzeniami serca.
  Łysy Sajan nie tylko znał objawy swojego stanu, ale również ich przyczynę. Przez ostatnie trzy tygodnie był maltretowany, okaleczany, torturowany, sponiewierany, a po każdej takiej sesji trafiał prosto do komory regeneracyjnej. Wiązało się to z naturalnym mechanizmem w jego ciele. Powiedzenie "Co cię nie zabije to cię wzmocni" u Sajanów miało zastosowanie dosłowne. Po każdym otarciu się o śmierć lub ciężkiej walce poziom mocy wojownika z Vegety rósł.
  Nappa nie pamiętał już ile razy trafiał do komory. Stracił rachubę przy dziesiątej kąpieli. Jego poziom mocy wzrósł bardziej niż przez kilka lat normalnych treningów. Książę twierdził, że przyrost wynosił ponad sześćdziesiąt procent, jednak takie zabiegi miały swoja cenę. Istniał powód dla, którego inni Sajanie nie stosowali tej metody. Sztuczna regeneracja obniżała kondycję, a ciało nie radziło sobie z nienaturalnie szybkim przyrostem energii. Nie wspominając już o problemach w jej kontroli.
  Ochroniarz starał się wytłumaczyć to wszystko swojemu przełożonemu. Ale książę Vegeta go nie słuchał. Zamiast tego zapewnił mu serie zastrzyków z dziwną substancją oraz wszczepienie czegoś w ciało. Nappa nie był do końca pewien czy to co odczuwa jest zasługą specyficznego "treningu" czy późniejszej kuracji.
  Kolejne uderzenie serca. Świat ponownie zmienił swoje rozmiary. Świadomość zbliżającej się walki napełniała łysego Sajana groteskowym typem radości, ale także obawy. Reprezentant rodu Pełni zdawał sobie sprawę, że jeśli chcę wygrać to walkę, musi zakończyć ją w ciągu kilku pierwszych minut. Na szczęście inni pretendenci wycofali się po pomiarze jego poziomu mocy. Trzysta dwadzieścia tysięcy jednostek jednak robiło wrażenie. Nappa uśmiechnął się, gdy przypomniał sobie ich miny. Podobno jego przeciwnik dysponował jeszcze większym poziomem mocy. Ochroniarzowi księcia było jednak trudno w to uwierzyć. Bardziej wiarygodna wydawała się ta cała proap... porp.. .propapaganda, o której wspominał Vegeta. Nappa postanowił przestać używać trudnych wyrazów i skupić się na walce. Oraz pulsowaniu.
 
  Gry Gniewu tradycyjnie rozpoczynał król, jego przedstawiciel lub w sytuacji wyjątkowej osoba nastawiona neutralnie do aktualnego sporu. Ponieważ na szali spoczywało panowanie nad planetą, a nie istniał przedstawiciel władzy uznawany przez wszystkie rody, Slug okazał się najbardziej neutralna osobą. Wystrzelona przez niego sfera ki była znakiem do rozpoczęcia starcia. Gdy tylko kula eksplodowała na niebi,e wojownicy, przy okrzykach skandującej publiczności, ruszyli do przodu.
 
  Ręka jeszcze się nie zrosła, jednak wyglądała już o wiele lepiej niż na początku. Opuchlizna zeszła, a skóra powróciła do zdrowego koloru. Selvoy spojrzała na usztywnioną kończynę, po czym przeniosła wzrok na środek areny. Spojrzała na Brolliego i jego całkiem nowy zestaw ograniczników.
  - Mam przez ciebie złamaną rękę Brolli! Skop mu dupę albo zejdę do ciebie i połamie ci coś wrażliwszego niż ręka - krzyknęła z całych sił Selvoy.
  Siedzący blisko niej kibice spojrzeli na Sajankę. Po chwili konsternacji również zaczęli skandować hasła zagrzewające do walki.
  Gdy sfera ki eksplodowała wojownicy ruszyli do walki. Selvoy nie mogła nie zauważyć, że ograniczniki na nadgarstkach Brolliego błysnęły na zielono. Z tego co wyjaśnił jej Thales wiedziała, że jej porywczy przyjaciel zamierza wykorzystać maksimum swojej siły. Błysk oznaczał korektę jaką musiały zrobić "zegarki" aby przystosować się do nowej sytuacji.
  Dwaj Sajanie dopadli do siebie w rekordowo krótkim czasie jednocześnie wyprowadzając cios. Brolli zamarkował swój atak i wykonał piruet unikając ciosu przeciwnika. Gdy "łysol" znalazł się za jego plecami, wykorzystując impet obrotu, uderzył go łokciem w kark. "To musi być jego firmowy ruch" pomyślała Selvoy. Gdy tylko mężczyzna o pulsujących żyłach upadł na przednie kończyny, "zaobrączkowany" wojownik przymierzył się do kolejnego ataku na szyję. Zbyt wolno. Odzyskując świadomość, Nappa instynktownie wyrzucił nogę w tył. Uderzenie w brzuch rzuciło młodszego Sajana na ziemię, który momentalnie odtoczył się na bok, ledwo unikając rozdeptania. Będąc wciąż w pozycji horyzontalnej, spróbował podciąć górującego nad nim kolosa.
  Kolos okazał się wyjątkowo niestabilny. Naruszenie podstawy posłało całą konstrukcję na grunt. Nie zwlekając Brolli uderzył rywala piętą w klatkę piersiową, po czym odtoczył się i efektownie wstał. Gdy ponownie skierował wzrok w stronę zagrożenia łysy Sajan już trzymał pion. Uśmiech na jego twarzy mówił "nieźle sobie radzisz młody", a przynajmniej tak przypuszczał Brolli, ponieważ regularne skurcze twarzy ochraniarza Vegety sprawiała, że grymas mógł oznaczać wszystko. Od "mam zatwardzenie i jestem z tego dumny" aż do "pokochałem cię po tamtym kopnięciu".
  Nie pozwalając ustalić prawdziwej wersji, Nappa wyskoczył do przodu. Walka nabrała tempa. Wymiana ciosów miedzy wojownikami była szybka i zacięta. Cios, blok, cios, blok, cios, blok. Młodszy Sajan zaskoczony prędkością przeciwnika zaczął się cofać. Po chwili znalazł jednak lukę w defensywie adwersarza i brutalnie ją wykorzystał. Pięść utkwiła w brzuchu Nappy. Mieszanka śliny i krwi pociekła mu ust tylko po to, aby zostać niewyraźną smugą gdy łysy czerep odskoczył na bok po uderzeniu w policzek.
  Brolli zdołał wyprowadzić kolejne cztery bezkarne ciosy na głowę przeciwnika. Przy każdym uderzeniu jego ograniczniki błyskały na zielono. Złączył dłonie aby dobić kolosa jednak nie docenił swojego przeciwnika. Nappa zablokował atak i zrewanżował się uderzeniem w twarz. W głowię czempiona Bardocka aż zahuczało. Zdołał jeszcze sparować kolano wymierzone w jego splot słoneczny, ale nic więcej. Łysa glaca z dużym impetem spadła na jego czoło, rozbijając znajdujący się tam ogranicznik rozcinając skórę. Młodszy Sajan cofnął się kilka kroków osłaniając krwawiące miejsce.
  To było wszystko czego potrzebował Nappa. Korzystając z chwili, skumulował biały ładunek ki i posłał go w stronę przeciwnika. Brolli bardziej wyczuwając niż widząc zagrożenie przesłał ki do dłoni i wyrzucił ręce przed siebie w desperackiej próbie zatrzymania pocisku. Udało się połowicznie. Ładunek nie eksplodował, ale też się nie zatrzymał. Spychał "zaobrączkowanego" Sajana w stronę ścian wykonanych z niezwykle odpornego materiału. Zderzenie z nią, w tym wypadku, równało się z eksplozją pocisku.
  Ogromnym wysiłkiem, kula białej energii została wyrzucona w powietrze, po czym pomknęła w stronę publiczności. Zagrożeni widzowie schowali się metalowymi ekranami, wyciągnęli małe tarcze do osłony głów lub wyskoczyli w powietrze . Eksplozja uszkodziła kilkanaście elementów trybun ale w zasadzie nic się nikomu nie stało. Dłonie piekły Brolliego niesamowicie. Kątem oka zauważył, że zatrzymał się zaledwie kilka metrów przed ścianą. Chciał jak najszybciej opuścić zagrożony teren, ale nisko lecący Nappa staranował go kolanem. Zęby wybiły mu marsza gdy plecami uderzył w metal.
  Zanim nawet zdążył zareagować, kilka kolejnych ciosów spadło na jego głowę. Gdy pięści "łysola" przestały regularnie zderzać się z jego głową, odzyskał możliwość trzeźwej oceny sytuacji i spojrzał na przeciwnika. Pulsujące żyły, coś na kształt obłędu w oczach oraz otwarta paszcza, z której ciekła krew stanowiły groteskowy widok, jednak biały błysk, który rozświetlił gardziel wojownika był o wiele bardziej przerażający. Brolli sprężając swoje ciało wysłał silny impuls ki, aby odeprzeć napastnika. Fala odbiła się od ściany i ze zdwojoną siła wyrzuciła kolosa w powietrze. Jednak było już dla niego za późno by mógł powstrzymać wystrzał. Strumień białej energii wypalił z jego ust przelatując zaledwie kilka metrów nad trybunami. Mężczyzna opadając wykonał salto i wylądował na ugięte nogi. Stojący przy ścianie Sajan mógł przysiąc, że usłyszał od kogoś z widowni "Ta walka staję się coraz lepsza!".
  Starcie nie szło mu zbyt dobrze, ale jego przeciwnik nie ponawiał ataków. Co więcej, sądząc z szybkich ruchów klatki piersiowej, musiał być już nieźle zmęczony. Brolli postanowił zmęczyć go trochę bardziej. Zielony pocisk pomknął w stronę łysego Sajana, po czym kolejny i następny. Czempion Bardocka zaczął zalewać przeciwnika zielonym gradem jednocześnie zmieniając położenie. Nie dawał Nappie chwili wytchnienia. Kolos musiał cały czas pozostawać w ruchu jeśli chciał uniknąć trafienia. W pewnym momencie skumulował trochę silniejszy ładunek i wystrzelił go pionowo w górę. Nappa, który już przez chwilę musiał śledzić tor lotu wszystkich pocisków spojrzał w górę. Dywersja.
  Momentalnie zrozumiał swój błąd, ale wróg nie dał mu szansy na reakcję. Łokieć Brolliego z dużym impetem wbił mu się w klatkę piersiową, skutecznie wybijając powietrze z płuc. Kolejny cios zapewnił mu relokację nosa, a jeszcze następny zgiął go w pół. Swoją serię napastnik zakończył hakiem, który posłał kolosa w powietrze. Młodszy Sajan nie tracił czasu. Skumulował w dłoniach kolejny ładunek i gdy tylko masywny mężczyzna uderzył w ziemię posłał energetyczną sferę w jego stronę. Nappa nie miał szans uniknąć. Jego sylwetka zniknęła w eksplozji. Ochroniarz Vegety nie posiadał za grosz wyczucia dramatyzmu. Zamiast czekać aż chmura dumy opadnie ukazując go wciąż żywego wypadł z niej rycząc przeraźliwie.
  Element zaskoczenia sprawił, że pierwszy z ciosów kolosa dosięgnął szczęki Brolliego. Strużka krwi i kilka zębów wyskoczyły z ust trafionego Sajana. Jednak więcej ochroniarz Vegety nie uzyskał. Wydawało się, że stracił resztę rozsądku. Atakował na oślep i wszystkie jego ciosy trafiały powietrze albo zostawały sparowane. Napór kolosa stawał się coraz bardziej chaotyczny.
  Czempion Bardocka wykorzystał jedną z luk w gardzie przeciwnika i zadał trzy krótkie, ale piekielnie silne ciosy. Nappa stanął, chwytając się za brzuch, a jego przeciwnik skupił pozostała mu siłę dłoniach. Ograniczniki zaczęły jarzyć się zieloną poświatą. Gdy dewastujący cios dosięgnął celu, jedno z urządzeń eksplodowało. Starszy Sajan pofrunął i zatrzymał się dopiero na ścianie. Brolli dyszał ciężko. Ostatni ogranicznik iskrzył od wyładowań energetycznych. Mimo tego Nappa zaczął się podnosić. Sajan, którego włosy powoli zmieniały barwę na fiolet nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wpakował w ten cios wszystko co miał, a jego przeciwnik wciąż miał siłę się podnieść. Robił to mozolnie i niezdarnie, ale konsekwentnie.
  Vegeta nie spodziewał się aż takich trudności swojego podwładnego. Co nie znaczy, że nie przygotował się na podobną okoliczność. Sięgnął do swojego scoutera i nacisnął dodatkowy przycisk, zakamuflowany jako część obudowy. Na twarzy księcia ponownie zagościł wredny pół-uśmieszek.
  Jedna z płyt upadła z hukiem na ziemię. Nappa podniósł się z trudem i nie wiedział za co pierwsze powinien się złapać. Obolały krzyż, kłujący splot słoneczny, zdrętwiałą szczękę, toczoną migreną głowę, czy krwawiący nos. Póki stał walka się nie skończyła, ale nie wierzył, że będzie wstanie zrobić więcej niż zabawić się w berka z przeciwnikiem, i to co najwyżej truchtem. Nagle poczuł dziwne ukłucie w karku. Zakręciło mu się w głowie, a serce zaczęło bić o wiele szybciej. Zmęczenie, ból, odrętwiałość wszystkie te sensacje odeszły. Zastąpione przez dziwną rześkość oraz nowe pokłady energii. Nappa nie tylko czuł, że może dalej walczyć i wygrać, ale i po zwycięstwie iść na mocno zakrapiania imprezę i balować bez przerwy kolejne trzy dni. Żyły zaczęły pulsować mu nawet bardziej, ale już tego nie czuł. Na dobrą sprawę nie poczułby nic, nawet gdyby stracił teraz rękę. Ale nie to było najważniejsze. Liczyło się tylko, że wciąż mógł wygrać tą walkę.
  Zielone wyładowania wędrowały po ograniczniku zderzając się ze sobą i dając początek całkiem nowym łukom energii. Urządzenie nie miało szans długo wytrzymać takich naprężeń. Pierwszy raz w życiu Brolli cieszył się z tego powodu. Potrzebował każdej ilości energii, aby zwyciężyć. Spojrzał na dławiące jego siłę urządzenie po czym z premedytacją je zerwał. Jego włosy uniosły się i całkowicie zabarwiły na fioletowo, a świadomość zaczęła z niego uchodzić jak powietrze z przekłutego materaca.
  Przeciwnicy lecąc nisko nad ziemią zmniejszali dzielący ich dystans. Zderzając się pięściami wywołali fale uderzeniowa, która wzbiła tumany kurzy. Sajanie wystrzelili z chmury pyłu. Ponownie się zderzyli jednak tym razem w powietrzu, po czym przeszli do bardzo zajadłej wymiany ciosów. Brolli wyraźnie zdobywał przewagę.
  Palec zatrzymał się nad zakamuflowanym przyciskiem. Książę się wahał. Mógł jeszcze bardziej wzmocnić swojego podwładnego, ale to miało swoją cenę. W ciele Nappy znajdowało się pięć cyberwszczepów, które uruchamiane specjalnym sygnałem, wpuszczały do krwiobiegu nosiciela specjalny środek. Zbyt szybka aktywacja mogła prowadzić do przedawkowania i śmierci. Jednak sytuacja nie pozostawiała mu wielkiego wyboru. Wcisnął przycisk jeszcze dwa razy. Jakby w grze wideo Nappa zareagował niczym postać na wciśniecie klawisza kontrolera. Pierwszy cios zgiął Brolliego w pół, a drugi posłał go lotem koszącym w stronie ziemi. Sajan nie wyhamował i wzbijając chmurę pyłu wbił się w podłoże. "Kończ to Nappa, kończ to szybko" wydał rozkaz w myślach książę.
  Para butów dotknęła ziemi. Łysy wojownik czuł się wspaniale, lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Tętno doszło mu już do dwustu, a żyły mało nie przebiły skóry. Mimo to każda kolejna chwila w tym stanie upajała go i dawała poczucie wszechmocy. Nappa był gotowy zakończyć walkę. Jednak Brolli miał co innego w planach.
  Opadające tumany kurzu zostały rozdarte przez zielony błysk oraz świdrujący krzyk. Gdy chmura została rozwiana oczom wszystkich ukazał się Brolli. Jego włosy zmieniły kolor na zielony. Wystąpił także widoczny przyrost mięśniowy. Wielkością dorównywał swojemu przeciwnikowi. "Nappa!" krzyknął wojownik, gdy na wierzch przebiły się resztki świadomości. Ruszył do przodu jakby został wystrzelony z armaty.
  Nappa ledwo zdążył zablokować cios napastnika. W sytuacji zagrożenia jedną z naturalnych reakcji mózgu jest spowalnianie postrzegania czasu. Łysy Sajan widział prawie w zwolnionym tempie jak fala uderzeniowa po ciosie Brolliego wędruje wzdłuż jego ramienia. Nie odczuwał bólu, ale w jakiś sposób wiedział, że kości jego ręki pękają w kilku miejscach. Ostatnim wysiłkiem uskoczył przed kolejnym atakiem, ale jedynie odwlekał nieuniknione. Nagle poczuł kolejne dwa ukłucia. Nowa fala sił, ale także przeszywającego bólu nawiedziła jego ciało. Mózg zwolnił postrzeganie czasu do absolutnego minimum. Ochroniarz Vegety świetnie widział każdy nawet najdrobniejszy ruch przeciwnika. Brolli szarżował na niego z szeroko rozstawionymi ramionami. Postanowił wykorzystać ta okazję. Skumulował całą pozostała mu energię i otwierając usta wypalił strumieniem ki. Wiązka uderzyła szarżującego Sajana w klatkę piersiową. Krew chlusnęła na twarz Nappy, a jego przeciwnik upadł kilka metrów dalej z ziejącą dziurą w korpusie. Włosy młodszego Sajana na powrót przybrały czarną barwę.
  Na trybunach zapanowała absolutna cisza. Widzowie zamilkli jakby nie mogąc uwierzyć w to co zaszło. Wydawało się, że potrzebują oficjalnego potwierdzenia, aby zaakceptować prawdę. Nawet Slug, który miał ogłosić koniec walki dał się porwać zbiorowemu osłupieniu.
  Ciało łysego Sajana napotykało problemy z poprawnym funkcjonowaniem. Serce wpadło w arytmię, z nosa, w obfitych ilościach, ciekła mu krew. Jednak najgorszym objawem okazał się powrót bólu. Ogniska, a raczej pożary przeszywającego bólu wybuchały w coraz to nowych miejscach. Najgorzej promieniowały, zwisająca bezwładnie, ręka oraz serce. Nappa czuł, że zaraz umrze i nie był wcale daleko od prawdy. Jednak świadomość tego, że wygrał liczyła się teraz dla niego bardziej niż życie. Upadł na kolana częściowo z ulgi, a częściowo z wyczerpania.
  Slug jako jeden z pierwszych otrząsnął się z osłupienia. Zgromadził energię potrzebną do sformowania pocisku, który miał oficjalnie ogłosić koniec walki, jednak zawahał się. Czuł rosnącą moc. W pobliżu. Normalnie uznałby to za niemożliwe, ale zmysły nigdy go nie myliły. Poziom mocy trupa systematycznie rósł.
  Arena została zalana najpierw zielonym, a później złotym blaskiem. Po chwili poświata przerodziła się w strumienie energii, które zaczęły topić ekrany ochronne. Zanim jednak trybuny zostały doszczętnie zniszczone moc została ukierunkowana pionowo w górę.
  Podmuch wydobywający z pionowego snopa złotego światła zdmuchnął co słabiej trzymających się Sajan, a Nappę pchnął z ogromną siłą na ścianę. Nawet Slug musiał się zaprzeć, aby nie zostać wywianym. Moc wydobywająca się ze snopa przewyższała jego własną. Coś czego nigdy nie spodziewałby się po żadnym Sajanie. Zwłaszcza martwym.
  Gdy snop energii w końcu zniknął na środku areny stał Brolli. Włosy o złotym kolorze miał postawione były na sztorc. Po ziejącej dziurze nie było praktycznie śladu, oprócz kilku zadrapań i skaleczeń skóry. W swoim złotym majestacie Brolli trwał jeszcze kilka chwil zanim przewrócił się na plecy i stracił przytomność.
 
  Walka dobiegła końca. Sanitariusze zebrali już uczestników, a raczej to co z nich zostało. Na arenie ponownie zagościł spokój. Jednak było to jedno z niewielu spokojnych miejsc.
 
  - Wszyscy widzieli! Nikt powtarzam nikt nie mógł przeżyć takiej rany! - krzyczał jeden Sajan.
  - To dowodzi tylko, że Bardock nie kłamał. To Brolli musi być legendarnym! -wrzeszczał inny.
  - Ale Nappa i tak wygrał! Nawet jeśli wrócił do żywych to Nappa wygrał walkę! - dołączył kolejny.
  - Nie można go tak lekceważyć! Skoro wrócił i sama tylko aurą powalił Nappę to on wygrał! - dorzucił swoje trzy kłaki kolejny.
  - Gry Gniewu mają swoje zasady! Walka kończy się w momencie, gdy jeden nie może już walczyć, jest martwy, albo się podda. Brolli był martwy! To Nappa wygrał - przekrzykiwał pozostałych podstarzały Sajan.
  Vegeta już dawno utracił kontrole nad "dyskusją". Choć bardziej zgodne z prawdą byłoby, że nigdy jej nie miał. Wydarzenia na arenie oraz obecny stan Nappy wstrząsnęły nim na tyle, iż utracił zimną krew. Zdarzało mu się to bardzo rzadko. Najbardziej przerażało go, że utracił swojego ochroniarza, a walka pogorszyła tylko sprawę. Planeta Vegeta zmierzała do otwartej wojny domowej, a on nie wiedział co z tym zrobić.
  Po kilku minutach kłótnia została przerwana przez Sluga.
  - Bracia! Bracia! - zaczął. - Mamy odmienne zdania i raczej nie dojdziemy do porozumienia! Czas więc wybrać strony, bo innego rozwiązania nie widzę.
  Sajanie umilkli.
  - Ponieważ uważam, że planetą powinni rządzić najsilniejsi - rozejrzał się po sali Nameczanin. - Udzielę pełnego poparcia Generałowi Bardockowi. Nie tylko jako Sajan ale także jako władca Cesarstwa.
  Na sali zawrzało, a książę Vegeta mało nie zemdlał. Po tej deklaracji część zebranych poszła w ślady swojego zielonego rodaka. Pomimo cesarskiego poparcia, sala podzieliła się na dwie w miarę równe połowy. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że mało brakowało, a dalsze losy planety zostałyby rozstrzygnięte w pałacowej sali. Gdy nikt nie miał już nic więcej do powiedzenia, Sajanie zaczęli się rozchodzić. Ich odejście można było odczytać tylko w jeden sposób. Początek wojny domowej.
  Gdy hol się trochę uluźnił Vegeta podszedł do Bardocka.
  - Zdajesz sobie sprawę co zrobiłeś? - zapytał
  - Pchnąłem Vegetę w nową, lepszą przyszłość, a ciebie pozbawiłem stołka - odparł z tryumfem w głosie generał. - Nikt nie będzie cię teraz trzymał jako przywódcy. Dowodzenie obejmie ktoś z rodu Pełni.
  - Nie, idioto wepchnąłeś nas w wojnę - warknął Vegeta.
  - Jeśli dzięki tej wojnie będą mógł zbudować lepszy świat to trudno. To nie jest pierwszy raz gdy walczymy między sobą.
  - Nie! Do ciężkiej cholery! Slug cię poparł! Jako Cesarz to oznacza, że automatycznie mnie... nas poprze Imperium! Gratuluję ci! Nie tylko wepchnąłeś nas w wojnę domową, ale także w o wiele większy konflikt.
  Nie czekając na odpowiedź książę ruszył do wyjścia. Normalnie zostałby, aby popatrzeć na zdruzgotana minę Bardocka. Gdyby taka się pojawiła. Ale był zbyt roztrzęsiony, aby delektować się czymkolwiek. Jednego dnia stracił wszystko, co tak skutecznie budował.
  "Nie!" pomyślał "Jest jeszcze szansa. Jeszcze może uda mi się uratować sytuacje, ale muszę działać szybko!". Nieduży Sajan opuścił pałać. Nigdy jeszcze w swoim życiu nie był tak zdeterminowany.
 
  - Dlaczego? - zapytał bez ogródek Szatan. - Dlaczego poparłeś jedną ze stron?
  - Miałem wiele powodów - odparł Slug, ale widząc niezadowolona minę towarzysza kontynuował. - Ale powiem ci ten powód, który zrozumiesz.
  - Tak? - odparł Piccolo ignorując protekcjonalny ton rozmówcy.
  - Imperium zawsze było od nas bogatsze. Dysponowało o wiele większymi środkami i mogło sobie pozwolić na wynajęcie o wiele większej liczby Sajan, którzy zadali nam kilka dotkliwych porażek.
  - A popierając jedna ze stron, wciągnąłeś tych całych Sajan w wojnę i uziemiłeś ich wojowników na planecie. Co więcej, wielu Sajan będzie walczyło z twoimi wrogami za darmo. Sprytne - przyznał Szatan.
  - Czy taki "poradnik" jak rządzić gwiezdnym imperium cię satysfakcjonuje? - zapytał z przekąsem Slug.
  - Nie, ale to dobry początek - odparł niższy Nameczanin.


-> Rozdział pierwszy <- | Rozdział czternasty <- | -> Rozdział szesnasty

Autor: Tytus




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.