Dragon Ball AZ logo by Gemi

Dragon Ball AZ logo by Gemi


025 | PH #01

Breaktrough Special #1 - Krzyk, który rozdarł wszechświat

Uwaga autora: Niektóre wątki tego rozdziału dość istotnie nawiązują do fragmentów Edge Story, pięcioczęściowej mini-sagi, która powstała między DKS i Gehenną. Ponieważ nie wszyscy czytający niniejszy rozdział muszą tę historię znać (tu specjalne podziękowanie dla Toshiego, który mi to uświadomił), zamieszczam krótkie podsumowanie istotnych wątków. Ci, którzy czytali ES, albo zamierzają to teraz zrobić, mogą to streszczenie bez szkody dla siebie ominąć.

  Edge, przywódca Umierających Gwiazd, pochodzi z wymiaru równoległego do wymiaru DBZ, gdzie wszechświatem rządzi potężny Imperator Bez Twarzy. Jego imperium jest rozległe i żyje w nim wiele gatunków istot rozumnych, między innym Neev-jins - rasa wojowników o niebieskiej skórze, z której wywodzi się Edge.
  Niewiele wiadomo o pochodzeniu przywódcy Umierających Gwiazd. W wieku niemowlęcym podrzucono go do jednego z rządowych ośrodków wychowawczych. Pracował tam niejaki Hoof - eks-wojownik Neev-jin. Zaopiekował się chłopcem, wkrótce odkrywając i rozwijając jego talent do walki.
  Osiągnąwszy dorosłość, Edge wstępuje do armii Imperatora Bez Twarzy. Szybko pnie się po kolejnych szczeblach kariery. Wreszcie dołącza do elitarnych oddziałów specjalnych, będąc tam jednym z nielicznych wojowników, którzy nie urodzili się laboratoriach, zmontowani przez lekarzy i naukowców ze starannie dobranego materiału genetycznego.
  Spędza tam kilka szczęśliwych lat, robiąc to, co lubi i w czym jest naprawdę dobry - walcząc dla imperium. Jego pluton, Wild Warriors, należy do najlepszych, choć często przegrywa w rankingach z oddziałami złożonymi z żołnierzy słabszych, ale za to dużo bardziej zdyscyplinowanych. Niebieski olbrzym i jego towarzysze nie przejmują się tym jednak.
  Pewnego dnia, dzięki ryzykownej zagrywce Edge'a w trakcie jednej z misji, WW zdobywają pozycję lidera w rankingu oddziałów. Z tej okazji zaproszeni zostają na ucztę do samego Imperatora Bez Twarzy. Tam, w wyniku dziwnego splotu wydarzeń, Edge sprzeciwia się władcy i atakuje go. Okazuje się jednak, że jego moc jest niczym wobec potęgi Imperatora i zmuszony jest uciekać, by ratować życie.
  W pościg za nim ruszają towarzysze broni z Wild Warriors, odnajdując zbiega gdy próbuje opuścić planetę-stolicę. Rozgrywa się walka, z której cało, poza Edge'em, wychodzi tylko Claw - jedyna kobieta w oddziale. Olbrzym darowuje jej życie, każąc jednocześnie przekazać Imperatorowi, że kiedyś powróci i zabije go.
  Opuszcza tereny Imperium, trafiając do części wszechświata kontrolowanej przez Pełzacze - rasę bestii dla których jedynym sensem istnienia wydaje się być niszczenie życia. Dociera na ich rodzimą planetę, gdzie spotyka Alcarę - tajemniczą kobietę, która wydaje się sterować Pełzaczami i zna tajemnicę mocy Imperatora. Jest nią Rdzeń - mityczne miejsce narodzin wszechświatów, gdzie wszystkie wymiary łączą się w jedno, a granica między materią i energią jest płynna.
  Olbrzym dowiaduje się, że tylko zdobywając moc Rdzenia, będzie w stanie pokonać władcę. Prowadzony przez Alcarę, podejmuje próbę dotarcia tam, ale ponosi sromotną porażkę - jest o wiele za słaby. Królowa Pełzaczy mówi o technice fuzji, która będzie mu w stanie zapewnić wystarczającą potęgę i o wymiarze, w którym może się jej nauczyć. W ten sposób Edge trafia do wszechświata DBZ, gdzie zaczyna szukać nie tylko odpowiedniego nauczyciela, ale też kogoś, z kim fuzji mógłby dokonać.
  To ostatnie okazuje się bardzo trudne - energia "ki" tego wszechświata i "chi" wymiaru Edge'a są podobne, ale nie identyczne. Tyko nieliczni wojownicy nowego uniwersum są w stanie przetrwać działanie obcej mocy olbrzyma, a jeszcze rzadsi są tacy, którzy potrafiliby się nią choćby w szczątkowym stopniu posługiwać. Nie mówiąc już o takich, których siła byłaby choćby zbliżona do możliwości niebieskiego giganta.
  Szukając śladów chi, Edge przeżywa wiele przygód. Zdobywa nowych przyjaciół i wrogów, zabija i ratuje życia. Dla jednych jest bohaterem, dla innych - zbrodniarzem. Walczy, odnosząc zwycięstwa i ponosząc porażki - ale, przede wszystkim, wciąż rośnie w potęgę. Powoli zapomina o tym, co pchnęło go na ścieżkę, którą podąża. Pewnego dnia zabija Razora, potężnego przywódcę Umierających Gwiazd, opanowanego chorobliwą żadzą krwi. Edge zajmuje jego miejsce, zostając władcą połowy Północnej Megagalaktyki. Jednocześnie dziedziczy zarówno potęgę poprzednika jak i jego obsesję zabijania.
  Kolejne, coraz bardziej bezsensowne próby dotarcia do Rdzenia, stają się dla niebieskiego olbrzyma głównie formą ucieczki od głodu destrukcji, która z dnia na dzień coraz mocniej drąży jego duszę.
  Nie zawsze udaje mu się nad tym zapanować.

Gehenna

Rozdział XXVI - Breaktrough Special #1 - Krzyk, który rozdarł wszechświat

XXVI-A - Iskra Rdzenia


  Pan skupiła energię i posłała strumień ki w kierunku zwinnego karzełka, podskakującego żwawo kilkanaście metrów dalej. Nie trafiła, oczywiście, a co gorsza już ułamek sekundy później musiała się zasłaniać przed nawałą ciosów niewielkich piąstek. W którymś momencie nie nadążyła i oberwała w twarz. Zamroczyło ją i cofnęło o trzy kroki. Nie utrzymała równowagi i oklapła na ziemię. Zamachała bezradnie dłonią.
  - Przerwa, przerwa - poprosiła.
  - Ha! Wygrałem! - Vivi cieszył się jak dziecko, którym przecież był. - Sześć do jednego dla super-Viviego!
  Porażka podczas próby ratowania Amaranta dała Pan dodatkową motywację do treningu. Teraz jednak, po siedmiu starciach z synkiem Zidane'a, zaczynała dochodzić do wniosku, że źle dobrała sparing-partnera. Regularne obrywanie od kogoś dziesięć lat młodszego i dwa razy lżejszego potrafiło podkopać nawet największą determinację. Zwłaszcza, że po każdym zwycięstwie odstawiał te swoje dzikie harce. Teraz już przy trzecim podskoku malca, dziewczynie charakterystycznie drgnęła brew.
  - Zamknij się już! - nie wytrzymała i zdzieliła dzieciaka w łeb.
  - Ała! Nie fair! - oburzył się, marszcząc gniewnie czoło.
  - Nie, zaczekaj!
  Ale Vivi nie posłuchał - rzucił się na dziewczynę, ponownie obalając ją na ziemię. Po chwili siedział na plecach unieruchomionej Pan, boleśnie wykręcając jej rekę.
  - Niech no tylko cię dorwę! - piekliła się dziewczyna. - Wyrwę ci te krótkie rączki!
  - Nigdy mnie nie złapiesz, jesteś za wolna! A nawet jak złapiesz, znowu cię pokonam!
  - Oż ty, mały...!
  - Vivi! - doszedł ich zdecydowany głos. - Natychmiast puść moją wnuczkę!
  - Ups! - syknął mały Lanfan, błyskawicznie spełniając polecenie. Stanął obok, z dłońmi skrzyżowanymi za plecami i anielskim wyrazem twarzy. - To ona się zaczęła, Brussel! - rzucił do stojącej w drzwiach matki Saladina.
  - Wszystko jedno. - Siwowłosa Saiyanka machnęła ręką. - Nie widzieliście gdzieś Brolliego? Miał mi pomóc przy tym silniku...
  - Myślałam, że jest z tobą - stwierdziła Pan. - Nie widziałam go od śniadania. A ty, Vivi?
  - Ja też nie - powiedział mały Lanfan. - Naprawdę! - zapewnił, zmierzony badawczymi spojrzeniami obu niewiast.
  - To nie w jego stylu tak znikać - zauważyła ta młodsza. - Przynajmniej, nie samemu... Próbowałaś wywołać numer TurboJeta?
  - Nie zabrał TurboJeta.
  W tym momencie uwaga całej trójki została zwrócona na coś zupełnie innego - w odległości kilku kilometrów nastąpiła potężna eksplozja ki, dobrze widoczna nawet tutaj.
  - Ktoś walczy! - rzuciła Pan. - Ktoś silny.
  - Mam nadzieję, że Brolliego tam nie ma... - zaniepokoiła się Brussel.
  - Sprawdzę to.
  Nie mówiąc nic więcej, uniosła się w powietrze i jak strzała pomknęła w kierunku grzyba dymu unoszącego się w oddali.

  Nie spodziewali się ataku. Ani Amarant, ani tym bardziej Kuuja, któremu cios w szczekę przerwał rozmyślanie o tym, jak sypie się jego plan eliminacji księcia.
  Ocknął się mniej więcej minutę później, jednocześnie przypominając sobie, gdzie już wcześniej widział Dashira. Wstał, ale tylko na moment, zmuszony do uniku przed nadlatującym w postaci żywego pocisku księciem. Szybko ocenił sytuację jako nienajlepszą. Towarzyszący im żołnierz był w formie SSJ i emanował zadziwiająco wysoką energią.
  - Odsuń się, mięczaku - powiedział do Kuuja. - Niczego od ciebie nie chcę.
  - A czego chcesz?
  - Jego - wyjaśnił złotowłosy. Nie wykonał przy tym żadnego ruchu, ale i tak oczywistym było, że chodzi o Amaranta.
  Co za niespodzianka - pomyślał Kuuja, nagle poirytowany sytuacją. - Czy na tej planecie nie ma już innych tematów, tylko Amarant i Amarant?
  Momentalnie przyjął postać SLJ.
  - Chcesz jego - wywarczał, sam nie wierząc, że to mówi - musisz najpierw przejść przeze mnie!
  - Dobra.
  Dashir przyspieszył. Momentalnie znalazł się przy Kuuja i wbił mu pięść w brzuch. Lanfan charknął, składając się jak scyzoryk. Saiyan szarpnięciem za ramiona przywrócił go do pionu i uderzył czołem w twarz, łamiąc ofierze nos. Czerwonowłosy zawył z bólu i zalał się krwią, ale tym razem zachował przytomność. Wściekłość dodała mu sił. Chwycił przeciwnika za gardło, po czym kopnął z całej siły, celując w krocze. Dashir zablokował jego nogę kolanem.
  - Nieładnie - syknął, kręcąc lekko głową.
  Krótki, mocny hak w ucho i zaraz po tym uderzenie w kark, pozbawiły Lanfana ochoty do dalszej walki. Kuuja zrobiło się słabo. Rozluźnił chwyt i osunął się na ziemię.
  Złotowłosy opanował chęć kopnięcia go jeszcze raz, dla satysfakcji. Odszukał wzrokiem księcia, który właśnie przyjmował formę Super-Saiyana. Dashir przewrócił oczami i stopą przygwoździł kark Kuuja do ziemi.
  - Poddaj się, bo go zabiję - powiedział beznamiętnie.
  Amarant zawahał się. Pomyślał, że w takiej chwili przydałoby się wejście smoka Zidane'a. Wiedział jednak, że nie ma na co liczyć.
  - Zostaw go - powiedział uspakajająco. - Chodzi ci o mnie. Poddaję się.
  - Spoko, nie zamierzam cię zabić - rzucił pojednawczo uczeń Tenksa. - Mam dostarczyć cię żywego. Powróć do pierwotnej formy i odwróć się - rozkazał.
  - Jasne...
  Ale nim Amarant zdążył wykonać polecenie, Dashira odrzucił wystrzelony z dołu ki-blast. Kuuja poderwał się i posłał jego śladem jeszcze dwa pociski. Zaskoczony Saiyan zdołał odbić tylko jeden. Drugi trafił go bezpośrednio w twarz, uszkadzając policzek.
  - Ała! - warknął. - To zabolało, gównojadzie!
  - Może nauczysz się mnie nie ignorować! - odparł Kuuja, koncentrując energię, do kolejnego ataku. Zebrana ki rozświetliła okolicę na czerwono. - FLARE STAR!!
  Nieregularny, promieniujący mocą ki-blast pomknął ku celowi. Skała, na której Dashir dopiero co wylądował zniknęła w krwistej barwy eksplozji. Sam Saiyan był już w powietrzu.
  - Ja też tak umiem! - krzyknął, łącząc dłonie nadgarstkami. Zamierzał wykorzystać jedną z technik, których nauczył go Tenks.
  Ale na zamiarach się skończyło, bo w tym momencie dopadł go otoczony energetycznym wirem Amarant, zasadzając potężnego kopa w twarz. Dashir poleciał bezwładnie ku ziemi. Tam już czekał na niego Kuuja, który uderzeniem złączonych pięści nadwerężył złotowłosemu kręgosłup i posłał go z powrotem w powietrze. Lanfan ponownie skupił czerwoną ki, tym razem więcej, by wykorzystać maksymalną siłę ataku. Wciąż lewitujący książę wpadł na podobny pomysł. Kilka sekund później byli gotowi.
  - FLAAAARE!!!
  - CHAKRA STRIKE!!
  Dwa strumienie ki - krwistoczerwony i słonecznie żółty wystrzeliły przez powietrze, zderzając się dokładnie tam, gdzie zderzyć się powinny - na Dashirze.
  Efekt przerósł oczekiwania walczących. Ofiara zniknęła w ogromnej, wściekle pomarańczowej eksplozji, która zmieniła okolicę w ogniste piekło. Fala uderzeniowa odrzuciła obu przyjaciół. Kuuja zatrzymał się zaraz na jakiejś skale, ale Amarant potrzebował sporego dystansu, by wyhamować.
  Cholera, razem jesteśmy całkiem nieźli! - przeszło Lanfanowi przez myśl. Rękawem otarł usta z krwi. Uszkodzony nos bolał potwornie.
  Okolicę spowiła chmura dymu, więc uruchomił szósty zmysł. Początkowo nic nie wyczuł - przeszkadzały mu rozpraszające się w powietrzu resztki ki z eksplozji. Po chwili jednak odczytał wyraźne sygnały.
  O w mordę! - pomyślał, blednąc momentalnie. Energia emanująca z miejsca, gdzie powinien znajdować się ich przeciwnik, przekraczała granice przyzwoitości. Co gorsza - wciąż rosła. Moment później cały dym rozwiał się, zdmuchnięty aurą Dashira. Włosy Saiyana wydłużyły się i stały jeszcze bardziej spiczaste, a całą sylwetkę spowiły wyładowania elektryczne. Podarty i nadpalony w kilku miejscach mundur odsłaniał imponujące mięśnie. To, podobnie jak obrażenia twarzy, dodawało mu powagi.
  Co jest, do wszystkich diabłów? - przeszło Kuuja przez głowę. - To nie jest Super-Saiyan!
  - To nie jest Super-Saiyan! - potwierdził jego ocenę Amarant, który właśnie wylądował obok. - To nawet nie jest ta forma, która pokazywał mi ojciec! To chyba jakiś jeszcze wyższy poziom.
  - Nie wygląda to dobrze - ocenił Lanfan.
  - Wiem, nawet ja czuję jego moc. Jest równie silny co Rufus.
  Rufus! - przypomniał sobie Kuuja. - Miał mnie obserwować. Na pewno gdzieś tu jest, niewidzialny.
  Nie łudził się jednak, że Czerwony Gwardzista ujawni się, by pomóc Amarantowi.
  - Nie mamy szans - podsumował.
  - Najmniejszych.
  - Cholera! - zaklął nagle Lanfan. - Czuję ki Pan! Leci tu!
  - Co? - przeraził się Amarant. - Kuuja, musisz ją zatrzymać! Ja odciągnę uwagę tego gościa.
  - Do-dobrze - zdołał jedynie wydukać czerwonowłosy. Sytuacja zmieniała się stanowczo zbyt szybko.
  Książę błyskawicznie oderwał się od ziemi. Zamachał energicznie do Dashira.
  - Tutaj, sukinsynu! - krzyknął. - Zobaczymy, czy uda ci się mnie złapać!
  Odwrócił się, chcąc odlecieć, ale nie zdołał - Dashir zastąpił mu drogę. Jakimś cudem zdążył już znaleźć się przy nim.
  Ale szybki! - pomyślał Amarant. Chciał też coś powiedzieć, ale cios w żołądek skutecznie mu w tym przeszkodził.
  - To było za "sukinsyna" - wyjaśnił uczeń Tenksa. - A to za ten atak przed chwilą - uderzył w twarz krótkim prostym. Księciu rozbłysły gwiazdy przed oczami. - Powinienem też odpłacić twojemu koledze. Gdzież to on się podział...?

  - Puść mnie, Kuuja! - Pan szarpała się w uścisku Lanfana, bezskutecznie. - Muszę mu pomóc!
  - Nic nie zrobisz! Przecież czujesz moc tamtego! - przekonywał czerwonowłosy, ale jego słowa wywoływały równie marny efekt co szamotanina dziewczyny.
  - Puszczaj!!
  - Nie tak głośno, usłyszy nas!
  - Nie możemy go tak zostawić!
  - Twoje samobójstwo niewiele mu pomoże. Pomyśl! Gdyby tamten chciał zabić Amaranta, dawno by to zrobił. Polecimy po Zidane'a, tylko on coś tu poradzi.
  Dziewczyna nieco się uspokoiła - na tyle, by się nie wyrywać. Kuuja jednak nie puścił jej, wietrząc podstęp. Miał rację, bo po chwili kopnęła go w kostkę i poprawiła z łokcia pod żebra. Mimo to, wciąż ją przytrzymywał. Gdy jednak trafiła go tyłem głowy w złamany nos, z bólu pociemniało mu w oczach.
  Kiedy kilka sekund później odzyskał zmysły, było już za późno.

  Tenks nie potrafił dokładnie określić co robił po opuszczeniu siedziby NLV. Pamiętał tylko, że leciał. Bardzo długo. Mijał jakieś pola i fabryki, aż wreszcie zatrzymał się w lesie. To było chyba w innej strefie klimatycznej, może nawet na innej półkuli, bo wszędzie leżał śnieg.
  Brnąc niemal po kolana w białym puchu szedł wśród drzew, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
  - Nawet Edge nigdy mnie nie uderzył... Nawet Edge... - mówił do siebie, próbując odzyskać choć cząstkę wewnętrznego spokoju. Nie potrafił jednak uciec myślami od policzka, który wymierzył mu Lettus. A za każdym razem, gdy go sobie przypominał, krew wrzała.
  Krążył tak jakiś czas, nieświadom otoczenia wokół ani tego, że trzy razy przeszedł po własnych śladach w śniegu. Kiedy wreszcie ocknął się wystarczająco, by uświadomić sobie, że z zimna nie czuje już palców, zdał sobie również sprawę, że nie jest sam. Zza drzewa obserwował go jasnowłosy chłopiec. Gdy tylko został zauważony, odwrócił się i odbiegł w głąb lasu. Miał ogon. Zaskoczony sytuacją Tenks, nie zaczął od razu go gonić, a już kilka sekund później miał na głowie coś zupełnie innego.

  Widok szarżującej Pan wywołał u Dashira lekkie zdziwienie. Saiyan ponownie szturchnął Amaranta w żołądek, po czym odepchnął go, odzyskując swobodę ruchu. Zamaszyste kopnięcie przyjął na blok. Następnie skrócił dystans i odpowiedział zdecydowanym ciosem otwartej dłoni w twarz. Dziewczynę odrzuciło o kilka metrów. Uczeń Tenksa ponownie skrócił dystans i ciosem pięści posłał ją w ziemię. Następnie skupił w dłoni ki-blast, zamierzając rzucić nim gdy tylko przeciwniczka się podniesie. To jednak nie nastąpiło.
  - Przestań! - wyjęczał Amarant, wciąż kuląc się z bólu.
  - Hej, to ona mnie zaatakowała - zaprotestował uczeń Tenksa.
  Chwila nieuwagi wiele go kosztowała. Powietrze za jego plecami zafalowało i z nicości wyłonił się... drugi Dashir. Identyczny. Nawet ubranie miał tak samo uszkodzone.
  Książę osłupiał.
  Nim zdołał sobie w ogóle uświadomić sytuację, nowoprzybyły zamaszystym ciosem zdzielił swoją oryginalną wersję w tył głowy, pozbawiając przytomności. Pierwszy Dashir powrócił do pierwotnej formy i runął na ziemię.

  Najpierw po prostu wyczuł tę charakterystyczną emanację - czystą, niezakłóconą organiczną tkanką energię, jak z ki-blasta przygotowanego do rzucenia. Kilka sekund później także ich zobaczył - świetliste, humanoidalne sylwetki, lewitujące kilkanaście centymetrów nad śniegiem. Wydawało się, że powinni topić śnieg wokół samą obecnością, ale nie. Wydzielali ciepło tylko jeżeli akurat sobie tego życzyli. Tak samo było ze światłem i aurą ki. Skoro Tenks zdołał ich wyczuć, to znaczy, że chcieli zostać odnalezieni.
  - Kopę lat, chłopaki - przywitał ich. - Nie spodziewałem się was spotkać akurat tutaj.
  Było ich około dziesięciu. Pozwolił im utworzyć wokół siebie milczący krąg, i tak nie miało to znaczenia. Wiedział, że teraz spróbują nawiązać kontakt. Tu akurat mieli szczęście - trafili na jedną z może z zaledwie kilku osób we wszechświecie, które potrafiły się z nimi porozumieć.
  Strażnicy, jak byli nazywani przez nielicznych śmiertelników wiedzących o ich istnieniu, nie prowadzili rozmowy w ścisłym znaczeniu tego słowa - czy nawet w znaczeniu bardzo szerokim. Ich metoda komunikacji z istotami organicznymi polegała na sięgnięciu ku mózgowi "rozmówcy", sczytaniu potrzebnych informacji i zagnieżdżeniu tych, które chcieli przekazać. Odbywało się to na zasadzie bezpośredniej zmiany konfiguracji połączeń neuronów.
  Problem polegał na tym, że dla większości żywych istot podobna operacja kończyła się upośledzeniem jadnej z podstawowych czynności mózgu i w konsekwencji śmiercią. Ci, którzy mieli szczęście kończyli jako bełkoczący idioci, dla których szczytem ambicji miało odtąd być trafienie łyżką do ust. Naprawdę odporni potrafili wyjść bez większego szwanku - z zaburzeniami psychiki, migreną czy amnezją czy innymi stosunkowo niegroźnymi dolegliwościami.
  Z tych właśnie powodów Strażnicy, dla których życie - nawet to organiczne - było jedną z najważniejszych wartości, rzadko podejmowali próby komunikacji ze śmiertelnikami. Czynili to właściwie tylko w ostateczności - gdy mieli do przekazania coś ekstremalnie ważnego, lub wyczuwali w danej istocie wyjątkową umiejętność komunikacji ich metodą.
  Jednym z takich wyjątków był właśnie Tenks. Jego mózg, niezdolny pomieścić całość wiedzy przekazanej przez Boskiego Smoka, i tak przechodził ciągłe rekonfiguracje, więc kilka dodatkowo zmienionych ścieżek nie stanowiło wielkiego problemu. A gdyby nawet przypadkiem zepsuło się coś ważnego, ciągłe działanie życzenia i tak z czasem przywróciłoby potrzebną funkcjonalność, mniej więcej. Taka była zasada działania Boskiego Smoka - efekt jego życzenia nie mógł mieć bezpośrednio negatywnych skutków, ani działać wbrew woli obiektu. Nie dało się go poprosić o uśmiercenie kogoś czy zniszczenie planety. Bez problemu mógł jednak obdarzyć mocą potrzebną do dokonania tego samemu. Niemożliwym było też, na przykład, przywrócenie do życia kogoś, kto chciał pozostać w zaświatach.
  Tenks wiedział to wszystko, oraz wiele więcej. Czasami miał wrażenie, że życzenie wypowiedziane przez Gotena tamtego pamiętnego dnia nie zadziałało poprawnie. Tak jakby Boski Smok sam nie znał zakresu wiedzy potrzebnej do wskrzeszenia jego brata, więc na wszelki wypadek postanowił wtłoczyć do głowy półsaiyana wszystko. Nie "wszystko co sam wiedział", nawet nie "wszystko co się dało" - po prostu wszystko.
  Dlatego w tym momencie fuzjowiec nawet nie musiał próbować rozumieć tego, co Strażnicy starali się mu przekazać - już to wiedział. "Jesteś zbyt niebezpieczny." "Stanowisz zagrożenie dla równowagi wszechświatów." "Musisz zostać wyeliminowany."
  Wiedział również jak z nimi walczyć.

  - Co się dzieje? Kim jesteś? - Amarant zarzucił "nowego" Dashira pytaniami. Kolejne uwięzły mu w gardle, bo tamten skupił ki i przestrzelił księcia na wylot jasnym promieniem. W klatce piersiowej pozostała dziura wielkości pięści.
  Na twarzy półsaiyana odmalowało się niedowierzanie. Spojrzał na ranę i dotknął jej brzegu. Nie czuł bólu.
  Nie czuł już nic.
  Pociemniało mu przed oczami. Usłyszał, że Kuuja coś krzyczy, ale nie potrafił rozpoznać słów. Poczuł jak ciążenie ściąga go w dół i nie miał siły, by się mu przeciwstawić.
  Był martwy nim dotknął ziemi.

  Błyskawicznym ruchem rewolwerowca, Tenks uniósł sprawną dłoń i strumieniem ki rozpylił jednego ze Strażników na zestaw lewitujących świetlistych kulek. Zanim pozostali zdążyli coś zrobić, Saiyan wybił się w powietrze i solidnym ki-blastem pozbył się kolejnego. I on rozpadł się na złotawe bańki mydlane, które zresztą błyskawicznie wymieszały się z poprzednimi.
  Reszta Strażników zrobiła się niewidzialna, jednocześnie znikając z radaru szóstego zmysłu. Chcąc zaatakować, musieli się jednak ujawnić. Teraz wszystko zależało od refleksu Tenksa - albo zdąży ich ustrzelić, albo nie. Przy czym w grę wchodziły tylko bezpośrednie trafienia - Strażnicy byli niewrażliwi na ciosy czy inne czynniki materialne. Oddziaływała na nich jedynie energia ki w czystej postaci.
  Pierwszy zaatakował od lewej, lekko z tyłu. Gdyby byli cwani, wykorzystaliby niepełnosprawność przeciwnika i zdecydowanie słabsza prawą stronę, ale ich postrzeganie istot biologicznych było dość ograniczone. Tenks obrócił się zwinnie i władował ki-blast prosto w lśniącą głowę napastnika, dezorganizując jego strukturę molekularną. W powietrzu pojawiła się kolejna porcja energetycznych bąbelków.
  Humanoidalny kształt stanowił słaby punkt Strażników. Naruszenie go w odpowiednim stopniu sprawiało, że dosłownie rozpadali się na kawałki. To ostatnie trochę przeszkadzało Tenksowi, bo świetlne kulki wydzielały słabą emanację ki, przeszkadzając mu w wyczuwaniu kolejnych ataków.
  Mimo to, nie miał problemów by obronić się przed następnym. Strażnik zaatakował od frontu, sięgając błyszczącą dłonią ku klatce piersiowej Saiyana, prawdopodobnie obierając za cel serce. Teoretycznie był blisko sukcesu - brakowało mu jakieś piętnaście centymetrów, gdy został przeszyty na wylot jaskrawym, białym strumieniem energii, a zaledwie kilku, gdy eksplodował w ferii odcieni złota. Gdyby miał twarz, pewnie dałoby się na niej dostrzec niedowierzanie.
  To natarcie okazało się jednak zaledwie dywersją, bo w tym samym momencie Tenks oberwał od tył, w nasadę karku. Uderzenie, jak elektrycznym młotem, rzuciło go o ziemię. Zdołał częściowo opanować lot i wylądować na jednym kolanie. Gdy uniósł głowę, kolejny ze Strażników, tuż przed nim celował w niego wyciągniętymi palcami,
  Szarpnięcie szyją uchroniło Tenksa od zdobycia dodatkowego otworu w czaszce. przypaliło mu tylko skórę i włosy nad lewym uchem. Uniósł dłoń do kontrataku, ale Strażnik zdążył zniknąć. Szósty zmysł tymczasem zasygnalizował kolejnego, z tyłu. Saiyan odwrócił się błyskawicznie, strzelając pociskiem częściowo na oślep. Nie trafił - świetlisty był już gdzie indziej.
  Ponowił atak, tym razem celując dokładniej. Przeciwnik jednak uchylił się zręcznie. To samo nastąpiło przy trzeciej i czwartej próbie.
  Doświadczenie Tenksa w walce ze Strażnikami było bardzo ograniczone - sprowadzało się do ostatnich dwóch minut - ale i tak miał nieodparte wrażenie, że coś tu jest nie tak. Raczej nie powinni robić uników. Albo bardzo szybko się uczyli, albo ten konkretny egzemplarz czymś się różnił od reszty.
  Z tym, że z założenia wszyscy Strażnicy byli tacy sami. Nie mieli indywidualnych cech, które mogłyby odróżniać jednego od drugiego. Nawet nie dało się ich nazwać osobnymi istotami - byli raczej wieloma instancjami tej samej idei. Idei Strażnika - obrońcy Rdzenia. Ten jednak zachowywał się zupełnie inaczej niż reszta. Nawet wizualnie wydawał się nieco inny, jakby wyraźniejszy, bardziej materialny. Nie atakował. Wyglądało też na to, że samo jego pojawienie się powstrzymywało od ataku pozostałych, którzy zmaterializowali się wokół, w niemym oczekiwaniu.

  Widząc upadającego Amaranta, Kuuja zawył w szale frustracji. Wydawało mu się, że i tak leci z maksymalną prędkością, ale teraz jakimś cudem zdołał jeszcze przyspieszyć. Skupił moc i rzucił się do ataku. Najdłuższym dotychczas wykonanym ki-skokiem dopadł do Rufusa i władował mu sześć ciosów w twarz i korpus.
  Kontra - pojedynczy cios w żebra - pozbawiła go oddechu. Drugie uderzenie, w skroń, niemal pozbawiło przytomności. Zakamuflowany Gwardzista chwycił go za szyję.
  - Myliłem się, Kuuja - syknął - jesteś kretynem. I tchórzem. Zejdź mi z oczu.
  Puścił i z bliskiej odległości wstrzelił mu w korpus szybki, okrągły ki-blast. Pchnięty Lanfan przeleciał kilkadziesiąt metrów, po czym wbił się w ziemię, gdzie nastąpiła eksplozja.

  Fuzjowiec opuścił rękę. Znalazł się w nietypowej dla siebie sytuacji. Nie wiedział co się dzieje. Prawdziwa rzadkość ostatnimi czasy. Zapowiadało się na interesujący sparring z nietypowymi przeciwnikami, a tu nagle coś takiego. Nagle zmienili zdanie i już nie chcą go zabić?
  - Pod... daj się - rozległ się głos, brzmiący jakby wydobywał się z głębokiej studni. - Poddaj się... Zbyt wiele... śmierci.
  - Co? Ty mówisz? Jakim cudem?
  - Zbyt wiele śmierci - powtórzył Strażnik. Mówił powoli, z trudem wyrzucając z siebie nieliczne słowa. Ale mówił. - Zbyt wiele destrukcji. Nie ma sensu.
  - O czym ty gadasz?
  Werbalne wyjaśnienie chyba przekraczało możliwości Strażnika, który zamiast tego sięgnął ku umysłowi Saiyana. W głowie Tenksa pojawiła się seria chaotycznych obrazów - w tym sensie, że jeszcze bardziej chaotycznych niż zazwyczaj. Początkowo srebrnowłosy miał problem ze zrozumieniem przekazu, który jednak szybko zmienił się w problem z jego zaakceptowaniem.
  - Nie! - warknął, próbując przerwać mentalne połączenie. Momentalnie czaszkę rozsadził mu potworny ból. Nie udało się, wizje napływały nieprzerwanym strumieniem. - Przestań! Nie chcę tego widzieć!
  Zadziałał obronny instynkt. Energia sama napłynęła do mięśni, po czym uwolniła się w jednym, ogromnym impulsie,
  - Przeeeeeeestaaaaaaań!
  Śnieg wokół wyparował w mgnieniu oka. Ziemia przemieniła się w płynne szkło, a powietrze w tlenek węgla. Nastąpiła eksplozja dobrze widoczna nawet z przestrzeni kosmicznej.

  Rzeczywistość wokół Tenksa nie wytrzymała jego mocy. Nadwerężona czasoprzestrzeń wygięła się i pękła jak ściśnięty balon. Powstał wyłom. Nie zwyczajne przejście z jednego wymiaru do drugiego, ale wielka wyrwa w barierze między wszechświatami. A Tenks tkwił dokładnie w jej centrum.
  Trwał w tym stanie niecałe dziesięć sekund, ale w sytuacji gdy czas przestał dla niego istnieć, wystarczyło to w zupełności. Znajdował się wszędzie i nigdzie zarazem. Jednocześnie we wszystkich płaszczyznach wymiarowych, które kiedykolwiek stworzono. Wiele z nich było już martwych, inne miały dopiero powstać.
  Ujrzał zagładę i narodziny życia, a widząc to, pojął wreszcie czym są Cienie i zrozumiał naturę istoty, która żyła w Edge'u.
  Shen Long nie dał mu tej wiedzy. Może uznał, że Tenks jej nie potrzebuje, a może po prostu nie leżało to w zakresie jego możliwości? Niezależnie od odpowiedzi, dopiero teraz Saiyan uświadomił sobie jak wielkich ofiar wymaga jego misja.

  Pod Sashi-Zoe ugięły się kolana. Zawroty głowy zmusiły go do przytrzymania się gałęzi, czym spłoszył zgromadzone wokół zwierzęta. Poczuł mdłości i ból głowy. Z nosa pociekła mu krew, kapiąc na ziemię w postaci gęstych kropli.
  Słabość minęła po krótkiej chwili, zastąpiona uczuciem nieznanego zagrożenia. Coś było nie tak.

  Szczelina zamknęła się i fuzjowiec powrócił na Nową Plant. Większość planet nie przetrwałaby takiego pokazu mocy, ale nowy dom Saiyanów był czymś więcej niż zwykłym światem. Teraz Tenks zauważył to od razu. Gigantyczny krater, bezpośrednio pod nim, nie miał dna - zamiast niego widniało emanujące mocą przejście.
  Nic dziwnego, że bez trudu przebił się przez barierę międzywymiarową. Wewnątrz planety kryła się droga do Rdzenia!
  Fuzjowiec poczuł się zmęczony - miał moc do ożywienia Gohana na wyciągnięcie ręki i nie mógł z niej skorzystać. Gdyby to było takie proste... Polecieć do Rdzenia i wypowiedzieć życzenie, jak w przypadku Smoczych Kul.
  Westchnął. Musiał liczyć na Edge'a. Chociaż akurat w tej konkretnej chwili nie pamiętał dlaczego. Stłumił śmiech. Przypomni sobie, kiedyś.
  Rozejrzał się. Tak samo nie zaszkodziłoby sobie przypomnieć, skąd się tu w ogóle wziął.
  Wokół portalu pod nim pojawiło się kilkanaście świetlistych, humanoidalnych istot. Strażnicy. Zignorował ich - mieli swoje cele, które go nie dotyczyły. Chyba.
  Coś uwierało go w szyję. Wymacał obrożę. Kilka wspomnień powróciło. Gasnące Słońca. Dashir. Zoll. Obozowisko. Taaak... Zdecydowanie musiał się napić...
  Obojętnym wzrokiem obserwował stworzone ze złotego światła sylwetki, które otoczyły potężny krater. Strażnicy zajęli pozycje i skupili moc na przebijającej spod gruntu poświacie. Ziemia drgnęła, a po chwili ociężale zaczęła ze wszystkich nasuwać się na lśniącą powierzchnię. Trochę jak przy lawinach - z tym, że tu nie było różnicy poziomów. Poza tym materiału wcale nie ubywało u źródła - megatony ziemi i skał pojawiały się znikąd.
  Po chwili po uszkodzeniach nie pozostało nawet wspomnienie. Dosłownie, bo jedyny materialny świadek, Tenks, momentalnie o wszystkim zapomniał. Strażnicy zdematerializowali się, wracając tam, skąd przybyli.
  Wszyscy, poza jednym.

  Przebudzenie nastąpiło gwałtownie. Pan otworzyła oczy i zobaczyła pochyloną nad sobą znajomą twarz.
  - Kuuja...? - zdziwiła się.
  Widok Lanfana przeraził ją. Kuuja płakał. To uświadomiło jej prawdę szybciej niż jakiekolwiek słowa.
  - Przepraszam... Nic nie mogłem zrobić... Byłem zbyt wolny.
  Ale dziewczyna nie słuchała. Odepchnęła białowłosego i uniosła się w powietrze. Wyszukanie Amaranta wzrokiem zajęło jej trzy sekundy. Trzy sekundy gasnącej nadziei.
  - Nie... - wyszeptała, gdy go wreszcie zobaczyła. - Nie, nie, nie...! - powtarzała jak mantrę, zbliżając się do nieruchomego ciała. - Nieee... - jęknęła, klękając przy zakrwawionym księciu.
  Dotknęła jego twarzy. Wyglądał tak spokojnie, zupełnie jak pogrążony w głębokim śnie. Z oczu Saiyanki pociekły łzy. Zacisnęła powieki. Gdy je otworzyła, tęczówki miały już kolor morskiej zieleni. Włosy dziewczyny uniosły się i przybrały barwę złota. Ale Pan nawet tego nie zauważyła. Dla niej liczyło się teraz tylko jedno. Nie było już Amaranta.

Koniec części drugiej.

Whatever happens, I'll leave it all to chance.
Another heartache - another failed romance.
On and on!
Does anybody know what we are living for?

The show must go on!
The show must go on!
Inside my heart is breaking,
My make-up may be flaking,
But my smile, still, stays on!


Queen - „The Show Must Go On”

---

Gehenna

Część trzecia - Trzej królowie

XXVI-B - Edge raz jeszcze


  Uznawany za stolicę Wszechsojuszu świat Mizuno nazywano Błękitną Planetą. Obserwując go przez wizjer okrętowej mesy, Garnet rozumiała dlaczego. Właściwie cała powierzchnia globu pokryta była wodą. Lanfankę ciekawiło jak ktokolwiek może tam mieszkać, ale nie zapytała, uznając że i tak wkrótce się dowie.
  - Piękny widok, prawda? - usłyszała głos Taguira.
  - Piękny, przyznaję - potwierdziła, odwracając się do ambasadora. W trakcie podróży wielokrotnie rozmawiali i nawiazała się między nimi nić sympatii. - Miałeś rację. Niemal równie piękna co Yasan.
  Uśmiechnął się, ukazując zęby.
  - Zrozumiały sentyment do ojczyzny. Ja także określam Mizuno jako "równie piękną".
  - Nie pochodzisz stąd?
  - Nie. Stąd prawie nikt nie pochodzi. Ta planeta jeszcze dziesięć lat temu nie istniała.
  - Jak to? - zdziwiła się białowłosa.
  - To Najwyższy ją stworzył.
  - Co? Chcesz powiedzieć, że on jest jakimś bogiem?
  - Wielu tak uważa - przyznał. - Ale nie znosi być tak nazywany, ostrzegam z góry. W przeciwieństwie do waszego króla, nie ma poczucia humoru.
  - Poczułeś tę eksplozję energii, prawda? - zmieniła nagle temat.
  - Sądzę, że poczuło ją pół galaktyki.
  - To było na Nowej Plant.
  - Z tamtego kierunku - zgodził się. - Jak tylko wylądujemy, spróbuję się czegoś dowiedzieć.
  - Dziękuję.
  Dwie minuty później, frachtowiec zagłębił się w atmosferę Mizuno-sei. Osłony termiczne i kompensatory grawitacyjne statku były na tyle dobre, że niekonieczne należało "zająć miejsca siedzące i zapiąć pasy", dlatego Garnet mogła bez przeszkód obserwować całą procedurę lądowania.
  Przebili się przez stratosferę i zniżyli lot, mknąc nad rozciągającym się od horyzontu po horyzont, błękitnym oceanem. Nigdzie nie dało się dostrzec ani skrawka lądu, co ponownie rozbudziło ciekawość Lanfanki. Jak ktokolwiek mógł tu mieszkać?
  I wtedy zobaczyła.
  Ogromne, latające miasto z jasnego kamienia unosiło się około kilometra nad powierzchnią wody. Składało się z kilkunastu mniejszych i większych półkulistych wysepek, część z nich połączona mostami, a część wisząca samotnie. Na niektórych widniały budynki, na innych ogrody, na jeszcze innych lądowiska. Skierowali się ku jednemu z nich
  Garnet myślami była już jednak w zupełnie innym miejscu. Doskonale pamiętała, gdzie już wcześniej widziała podobną do latającego miasta konstrukcję. Na Ziemi.

  Kierowany raczej instynktem niż wolą, Tenks dotarł do obozowiska. Nim zdążył dotknąć stopami ziemi, pojawił się Zoll w swojej muszej formie.
  - Udało się? Gdzie jest Dashir? - zapytał. - Czemu jesteś ranny? - zwrócił uwagę na oparzenie nad uchem.
  Fuzjowiec zmarszczył brwi i zmierzył go uważnym spojrzeniem.
  - Kim jesteś? - zapytał rzeczowo.
  - Co? To ja, Zoll!
  - Aha, Zoll. Miło mi. Znamy się, jak sądzę.
  - Żartujesz sobie?
  - A jak myślisz? - Tenks ponownie odpowiedział pytaniem na pytanie. - Nudzisz mnie, czego właściwie chcesz? - dodał jeszcze.
  - Odebrałem transmisję od Locka.
  - Locka? - zaciekawił się srebrnowłosy.
  - Nasz dowódca. Ma dwie głowy, może kojarzysz...?
  - Hmm, nie. Ale nieważne. Co z tą transmisją?
  - Otrzymał wiadomość od generała Joya... Jego pamiętasz? - upewnił się, ale widząc, że pytanie chwilowo przerasta Tenksa, mówił dalej. - Naczelny dowódca Cathan każe ci się stawić na planecie Tarey. Jak najszybciej.
  - O, Cathan! To imię mi coś mówi! - ucieszył się Saiyan. Kilka trybików w jego głowie zaskoczyło. - Już cię pamiętam, jesteś Zoll - odgadł, niepomny że insektoid przed chwilą się przedstawił. - Ale zaraz, czemu znowu jesteś muchą?
  - Zmieniłem się, gdy nastąpiła ta ogromna eksplozja energii... Nie wiesz o czym mówię, prawda?
  Tenks pokręcił głową z przepraszającym uśmiechem.
  - Dobra, nieważne. Mam szykować statek?
  - Niekoniecznie. Gdzie jest Dashir?
  - Skąd mam wiedzieć? Przecież był z tobą!
  - Aaa, fakt.
  Powiedziawszy to, Saiyan przyłożył dwa palce do czoła i rozszerzył zasięg szóstego zmysłu, szukając znajomej energii. Na planecie pełnej ki-wojowników sprawiało to sporą trudność. Skupił się na najwyższych, ale i to nie dało oczekiwanego rezultatu. Znalazł za to coś, czego się nie spodziewał.
  - Niemożliwe - mruknął pod nosem, po czym, na oczach osłupiałego Zolla po prostu zniknął.
  Zmaterializował się nad pofałdowaną, skalistą wyżyną porośniętą żółto-zieloną trawą. Nie krajobraz go jednak interesował. Całą uwagę skupił na dziewczynie klęczącej przy ciele szarowłosego chłopaka. Przypominała Videl, ale Tenks nie miał złudzeń co do jej prawdziwej tożsamości. Jasne włosy i charakterystyczna emanacja ki jednoznacznie mówiły mu z kim ma do czynienia.
  - Pan... - powiedział z niedowierzaniem. - Ty żyjesz...
  Uniosła głowę i spojrzała na niego przez łzy, nie rozumiejąc. Chyba chciała coś powiedzieć, ale skończyło się na kolejnych łzach.
  W tym momencie odgrodził ich krępy wojownik o czerwonych włosach i jednolicie białych oczach.
  - Ani kroku dalej - zagroził - bo...
  Tenks wykonał lekki ruch ręką. Przy tej różnicy mocy prosta telekineza wystarczyła, by pozbyć się kłopotu. Kuuja odleciał jak piłka bejsbolowa trafiona kijem.
  - Kuuja! - krzyknęła rozpaczliwie Pan.
  - Nic mu nie będzie - rzucił niecierpliwie srebrnowłosy. - Pan. Jakim cudem...? Czy ktoś jeszcze przeżył?
  Kompletnie zdezorientowana i wciąż zapłakana dziewczyna cofnęła się o kilka kroków. Bała się. Ale Tenks tego nie widział. W jego głowie znów zapanował chaos.
  - Dlaczego płaczesz? - zapytał. - Przez niego? - wskazał martwego Amaranta. - Są sposoby, by wrócił. Chcesz? Ożywimy go. Ożywimy go dla ciebie! Pan... Pan, tak dobrze cię widzieć. Tak...
  Przerwał nagle. Szósty zmysł wyraźnie, niemal ogłuszająco, zasygnalizował niebezpieczeństwo. Potężna, nawet w skali postrzegania Tenksa, obca moc. Znał tylko jedną osobę, która posiadała podobną emanację.
  Ale skąd Edge miałby się tutaj wziąć?
  - Zaraz wracam - rzucił w zamyśleniu i ponownie się teleportował. Pojawił się nad pokrytą śniegiem, lesistą równiną. Wyglądała znajomo, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego. Ponownie jednak, bardziej niż sama okolica, uwagę przykuła konkretna osoba.
  To nie był Edge. Choć bardzo go przypominał. Mogliby być braćmi. Wówczas pewnie uznano by lidera Umierających Gwiazd za tego nieudanego. Ten tutaj wyglądał jak jego udoskonalona wersja. Równie wielki, równie niebieski, ale o łagodniejszych rysach twarzy i znacznie ładniejszym, ciemnozielonym kolorze włosów, które luźno opadały na ramiona. Nieznajomy miał też zupełnie inny styl ubierania - nosił lekki, stalowoczarny pancerz.
  - Nie jesteś Edge'em - przemówił, zauważając Tenksa. Głos także miał niepodobny. Niski, ale dość przyjemny dla ucha.
  - Zabawne, właśnie miałem powiedzieć to samo - odparł fuzjowiec.
  - To twoją moc wykryliśmy, prawda? - I nie czekając na odpowiedź, dodał: - Gdzie jest Edge?
  - Nie żyje, zabiłem go - strzelił Saiyan. - Chociaż przed chwilą prawie uwierzyłem, że zmartwychstał. Jesteście rodziną?
  - Daleką. Mam na imię Pincer. Przybywam na rozkaz Imperatora Tysiąca Słońc. To, mam nadzieję, zaspakaja twoją ciekawość. A teraz, zrewanżuj mi się. Gdzie jest Edge? - Zaakcentował pytanie, kreując pocisk emanujący energią jak miniaturowe słońce. To nie była zwykła ki.
  Tenks poczuł gęsią skórkę na samą myśl o walce na tym poziomie, ale zaraz zdołał się opanować.
  Nie możemy tu walczyć - uświadomił sobie. Planeta i jej mieszkańcy mogliby ucierpieć, a nie zamierzał tracić świeżo odnalezionej bratanicy. - Hmm, a może by tak upiec dwie pieczenie przy jednym ki-blaście?
  Ponownie rozszerzył zasięg szóstego zmysłu, tym razem nieporównywalnie dalej. Odszukał konkretną sygnaturę ki, po czym nagle teleportował się za przeciwnika. Przyłożył dłoń do jego pleców i po raz kolejny zastosował Shunkanido. Rzeczywistość wokół rozmyła się charakterystycznie, jak zawsze gdy wkraczał do podprzestrzeni, a ułamek sekundy później uformowała w nowy obraz - kwaterę Cathana w głównej siedzibie Umierających Gwiazd.
  Od tego momentu wydarzenia potoczyły się bardzo szybko.
  Pincer odskoczył od Tenksa jak oparzony, odwracając się jednocześnie, po czym rzucił trzymanym w dłoni pociskiem. Saiyan wykonał zwinny unik i doskoczył do przeciwnika, strzelając go z główki w podbródek. Nie zwracając uwagi na piekło, które eksplodujący ki-blast rozpętał za jego plecami, kontynuował atak. Strzelił potężnym strumieniem ki, zmiatając przeciwnika, a przy okazji też Cathana. I połowę budynku.
  Skończył atak po jakichś dziesięciu sekundach i uniósł się na kilkadziesiąt metrów, oceniając dzieło zniszczenia. Wyszło całkiem przyzwoicie.
  - Może mi pan wyjaśnić co się dzieje? - usłyszał głos Cathana. Błękitnooki musiał zdążyć się odteleportować. Saiyan zaklął w myślach.
  - Chciałeś mnie widzieć - powiedział na głos.
  - Tak, ale nie pozwoliłem panu przyprowadzać kolegów. Kto to?
  - Niejaki Pincer, chyba jakiś krewniak Edge'a. - Tenks wzruszył ramionami. - Pytał o niego.
  - No i? - zapytał błękitnooki.
  - Co "no i"?
  - Próbował się pan z nim może dogadać?
  - Tak średnio...
  - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, panie Tenks - zaczął Cathan głosem wręcz ociekającym ironią. - Pojawia się przedstawiciel rasy naszego dowódcy, jedyny, poza Edge'em, jakiego kiedykolwiek pan widział. Pan zaś, zamiast się czegoś dowiedzieć, próbuje go zabić. Jak pan to skomentuje?
  - Hmm... To on zaczął?
  - Wraca. Niech pan powstrzyma przez moment swą żądzę zabijania.
  - Jasne, szefie.
  Wzrok nie mylił błękitnookiego. Olbrzymi nieznajomy niespiesznie podleciał do Umierających Gwiazd i zlustrował ich, chyba nie tylko wzrokiem. Nie był nawet draśnięty, co sugerowało, że i jego chroni tarcza ki. Wylądował na ocalałym fragmencie ściany.
  - Rozumiem, że wezwałeś posiłki? - zapytał Tenksa, uśmiechając się uroczo. Edge tak nie potrafił.
  Cathan wysunął się naprzód.
  - Zanim będziemy kontynuować ten żenujący teatr agresji i niezrozumienia, niech mi pan odpowie na pytanie: czego pan chce od Edge'a?
  - Wiesz gdzie on jest? - zapytał nieznajomy.
  - Jak katarynka - warknął Saiyan. - Nie dogadasz się z nim, Catty.
  - Do tej pory starałem się być miły - powiedział Pincer, poważniejąc. - Ale jeśli nie uzyskam odpowiedzi w ciągu trzydziestu sekund, będę je musiał z was wydobyć siłą.
  Błękitnooki zmarszczył czoło w zamyśleniu, po czym powoli, lecąc tyłem, cofnął się za plecy srebrnowłosego, mówiąc:
  - Mówię to z prawdziwym bólem, panie Tenks, ale miał pan rację. Dyplomacja nie jest tu właściwym środkiem. Powrócimy do niej później, a teraz proszę pozbawić naszego adwersarza zbędnych kończyn.
  - Mówię to z prawdziwym bólem, Catty - fuzjowiec przedrzeźnił dowódcę, jednak wyjątkowo bez złośliwości w głosie - ale wykonam twój rozkaz z przyjemnością!
  Obniżył pułap, niemal dotykając stopami ziemi. Na twarzy Pincera po raz kolejny zagościł sympatyczny, wręcz przyjacielski uśmiech.
  - Chyba nie łudzisz się, że możesz mierzyć się z kimś, kto posługuje się chi? - zapytał Saiyana. - Nawet z tą swoją mocą? Uwierz mi, że nie robi ona na mnie wrażenia...
  - Zrobi jak zmuszę cię do połknięcia własnych zębów! - krzyknął Tenks, rzucając się do ataku. Eksplozja aury zmiotła wszystko w promieniu dziesięciu metrów. W gruncie powstał idealnie półkulisty krater.
  Ruszył tuż nad podłożem, żłobiąc w nim kanał równoległy do toru lotu. W połowie drogi zdematerializował się, a pojawił ponownie za plecami przeciwnika. Uderzył kantem dłoni, celując w kark. Pincer odskoczył w porę, ale fala ki wywołana przez atak rzuciła nim o ziemię niczym manekinem. Saiyan skoczył i z impetem wdeptał niebieskoskórego jeszcze na pół metra w głąb, po czym wystrzelił jak rakieta w powietrze i skupił ki.
  - GIŃ, ŚMIECIU! - wykrzyczął z takim przejęciem, jakby to była nazwa ataku, po czym wystrzelił pocisk energii ponadmetrowej średnicy.
  Na sekundę okolica utonęła w jasnożółtym blasku. Cathan wykorzystał ten czas najlepiej jak się dało - teleportował się gdzieś daleko.
  Wybuch wstrząsnął powierzchnią i przemielił na cząstki elementarne wszystko w promieniu pięćdziesięciu metrów. Fala uderzeniowa zrównała z ziemią o wiele rozleglejszy obszar.

  - Wydaje mi się, czy Tenks walczy z Edge'em? - zapytał Uubu, próbując upewnić się, że dobrze odczytuje ki z drugiej strony planety.
  - To nie jest Edge - powiedziała Dagger.
  - Chociaż faktycznie można się pomylić - przyznała Sabre.
  - Nie Edge? Więc kto?
  - Nie wiem - stwierdził Dao. - Ale też używa chi, więc zamierzam się dowiedzieć. Dziewczyny?
  - Lecimy z tobą - zadeklarowały jednocześnie.
  - Uubu...
  - Tak, wiem, ja zostaję - stwierdził Ziemianin. - Mam się nie ujawniać, bo nie jestem jeszcze gotowy - wydukał formułkę.
  - Masz prawo być poirytowany... - zaczął spokojnie Dao.
  - Nienawidzę bierności! Ostatnio nic tylko "zbieramy informacje". Nie wolno mi nawet opuszczać planety. Lubię trenować, ale ile można?
  Stary wojownik położył dłoń na jego ramieniu.
  - Wkrótce - obiecał, patrząc mu prosto w oczy. - Wiem, że nadwerężam twoją cierpliwość, ale proszę, zaufaj mi. Jest coś, co muszę wiedzieć zanim zrobimy coś, czego nie da się już cofnąć.
  Uubu wyglądał jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko skinął głową na znak, że się zgadza.
  - Jeszcze porozmawiamy - zakończył Dao, po czym on i bliźniaczki odteleportowali się.
  Ziemianin westchnął ciężko i skupił się na szóstym zmyśle. Z kimkolwiek walczył Tenks, na pewno nie miał łatwej przeprawy.

  Pincer przetrwał. Gdy tylko kurz opadł, Tenks ujrzał, że jego przeciwnik zachował przytomność na tyle, by rozciągnąć okrągłą osłonę z chi. Nie został nawet draśnięty.
  - Cholera! - zaklął Saiyan, solidnie poirytowany. - Jak ja nienawidzę tej pieprzonej chi!
  Po chwili wkurzył się jeszcze bardziej, a sprawiły to słowa Cathana, który zdążył się pojawić.
  - Może byś tak przestał niszczyć naszą planetę? Zmasakrowałeś kwaterę główną!
  - Jak nie chcesz mnie tu zastąpić, to spadaj - odwarknął fuzjowiec. - Przeszkadzasz.
  Tymczasem niebieskoskóry zlikwidował sferę ochronną i uniósł się na wysokość, na której lewitowały obie Umierające Gwiazdy.
  - Ostrzegałem cię - powiedział do Tenksa. - A teraz giń.
  Gdyby nie wcześniejszy pojedynek z Rygynem, Saiyan na pewno nie zdołałby zareagować na tak szybki atak. Doświadczenie z walki z pierworodnym Cathana jednak zaprocentowało - wiedział czego się spodziewać.
  Cienki promień chi wystrzelony z palca niebieskiego zamiast przeszyć szyję, zaledwie drasnął bark. W odpowiedzi fuzjowiec przyspieszył, doskoczył do przeciwnika i wbił mu pięść w brzuch. Pincer zgiął się, wypluł trochę śliny, po czym skontrował - słabo i niecelnie. Tenks uchylił się przed prawym hakiem, po czym zasadził półtorakrotnie większemu od siebie wrogowi poziomego kopa w szyję. Olbrzymem rzuciło jak szmacianą lalką. Wyhamował z trudem, tuż nad ziemią. Od razu zresztą musiał bronić się przed kolejną nawałą ciosów. Saiyan nie zamierzał dawać mu chwili wytchnienia.
  Zapewne udałoby mu się, gdyby nie fakt, że miał tylko jedną rękę.
  Niebieski uderzył z lewej, tam gdzie fuzjowiec nie mógł postawić gardy. Potężny cios trafił w szczękę, na moment wytrącając Tenksa z ofensywy. Srebrnowłosy bardziej instynktownie niż świadomie odskoczył od przeciwnika, ratując życie. Strumień chi przypalił mu lewy bok, tuż nad biodrem.
  - Przegrasz z własnej winy - powiedział nagle Pincer. - Miałbyś szansę, gdybyś nie bał się pokazać prawdziwej siły.
  - Zorientowałeś się?
  - Neev-jin, moja rasa, ma naturalny talent do wyczuwania ki. Jest między nami ogromna różnica, ale niweluje ją to, że nie jesteś pewien kontroli nad swoją mocą i obawiasz się jej użyć. No i słusznie. Jak już wiesz, uwolniona mogłaby rozerwać wszechświat.
  Tenks ziewnął ostentacyjnie.
  - Ten wykład ma jakiś cel, czy próbujesz po prostu zyskać na czasie?
  - Zyskać na czasie? Ja już wygrałem!
  - Taaak? Jakoś nie widzę siebie leżącego na ziemi w kałuży krwi. - Na wszelki wypadek rozejrzał się uważnie. Przy okazji dostrzegł, że Cathan gdzieś zniknął. Widać uznał, że faktycznie przeszkadza.
  - Jak zapewne zauważyłeś, twoje ki-ataki są bezużyteczne. Możesz mnie zranić tylko bezpośrednim ciosem, a zaraz pozbawię cię i tej możliwości.
  Saiyan zmarszczył brwi i przestał się uśmiechać. Przyjął pozycję obronną, na tyle na ile mógł. Właśnie w takich chwilach najbardziej brakowało mu drugiej sprawnej ręki.
  Pincer opadł na ziemię i skupił chi, momentalnie powodując drżenie gruntu. Tenks nie reagował. Nie żeby lekceważył przeciwnika - był zwyczajnie ciekawy co się zaraz stanie.
  Sylwetkę niebieskiego wojownika spowiły fioletowo-pomarańczowe wyładowania. Wzrokowo nie do odróżnienia od zwyczajnej ki, ale szósty zmysł srebrnowłosego niemal wykrzykiwał ostrzeżenia. Saiyan czuł, że jego organizm pozbawiony jest jakiegokolwiek mechanizmu obronnego przed energią, którą emanował przeciwnik. Dla tej mocy Tenks i jego ki były jak powietrze - nie stawiały niemal żadnego oporu.
  Ale to wszystko tylko zwiększało jego ochotę, by skopać niebieskiemu tyłek.
  Trzeźwo oceniając sytuację, musiał jednak przyznać, że zanosiło się raczej na kopanie w drugą stronę.
  O ile przed momentem Pincer emanował chi, to teraz stał się niemal żywą chi-latarnią. Obca energia w skoncentrowanej postaci otoczyła całe jego ciało, przylegając do skóry niczym jaskrawobiały kombinezon. Wrażenie jakie wywierał na szóstym zmyśle Tenksa dało się porównać tylko do ucisku na uszy przy nurkowaniu na dużej głębokości.
  Przytłaczające.
  Olbrzym rzucił się do ataku. Na szczęście dla Tenksa nie stał się wcale szybszy. Gdyby było inaczej, Saiyan być może pożegnałby się z życiem już po pierwszym ciosie. A tak, zdołał wykonać unik. Prawie.
  Pięść musnęła policzek wypalając skórę aż do kości. Srebrnowłosy opanował krzyk bólu i ponownie odruchowo odskoczył do tyłu. Nie został w jednym miejscu zbyt długo. Pincer posłał jego śladem pocisk, który zamienił ziemię pod stopami fuzjowca w kocioł płynnego ognia. Tenks zdążył wyskoczyć w powietrze, ponownie ratując się przed śmiercią, a co najmniej utratą nóg.
  Nie miał jednak czasu na zastanawianie się, co uratował. Niebieski spadł na niego z góry, jak jastrząb, uderzając złączonymi pięściami w kark. Przeszył widmo Zanzoken. Trudno kogoś zaskoczyć, święcąc jak stuwatowa żarówka - dosłownie i w przenośni.
  Saiyan nie świecił, poza tym był szybszy od przeciwnika. Wykonał niemal identyczny manewr - spadł na Pincera jak grom z jasnego nieba, kopiąc z przewrotki. Na swoje nieszczęście, trafił idealnie.
  Powiedzieć, że nigdy wcześniej nie czuł takiego bólu byłoby lekką przesadą. Ale gdyby prowadził klasyfikację cierpień, których dane mu było doświadczyć, zaliczyłby tę sytuację do pierwszej trójki. Zupełnie jakby kopnął w większą i cięższą od siebie kulę płonącego napalmu. Potworny żar rozlał się po stopie, parząc skórę i szybko wnikając w głąb ciała. Z buta zostały strzępy.
 
  Wyjąc z bólu, Tenks wylądował, choć bardziej wyglądało to na częściowo kontrolowany upadek. Zatrzymał się na stercie gruzu, padł na lewy bok i przez chwilę tak został. Tylko sile swojego ataku zawdzięczał, że nie został w tym momencie dobity - Pincera zwyczajnie zamroczyło.
  Nie musiał patrzeć na stopę, by wiedzieć, że źle to wygląda. Ale spojrzał, czego zresztą zaraz pożałował. W miejscach kontaktu z aurą przeciwnika, ciało zostało wypalone, jakby polano je kwasem. Skóra, mięśnie, kości, ścięgna - bez znaczenia. W zetknięciu z chi przestawały istnieć.
  Saiyan zaklął i spróbował wstać, ale uszkodzona noga odmówiła współpracy. Uniósł się więc tak, by lewitować kilkanaście centymetrów nad ziemią. Zacisnął pięść.
  Zostały mi do dyspozycji lewa ręka i lewa noga - przeszło mu przez głowę. - Jak stracę jeszcze kawałek mózgu, to zostanę prawdziwie modelowym pół-Saiyanem.
  Uśmiechnął się sam do siebie. Czarny humor pomagał może przetrwać, ale nie zbliżał go ani o pół kroku do zwycięstwa. Szybko przeliczył w myślach opcje, które mu pozostały.
  Jedna. Niezbyt wiele. Przyjrzał się sprawnej dłoni.
  - Miałaś posłużyć do wykończenia Edge'a - przemówił do niej - ale zaufaj mi, ten tutaj jest równie niedobry.
  Przeniósł wzrok na Pincera, który zdołał tymczasem dojść do siebie, przynajmniej częściowo. Wciąż otaczała go zabójcza aura, ale miał problemy z zachowaniem prostej postawy. Oddychał ciężko. Na czole pojawiły się kropelki potu.
  - Chyba pękła mi jakaś kość - powiedział, ostrożnie masując bark.
  - Popełniłem błąd - stwierdził Tenks. - Rzeczywiście, atakując cię w tej chwili prędzej sam się wykończę niż coś ci zrobię.
  - Prawda. Choć ten cios był imponujący. Nie doceniłem cię.
  - Ale co teraz? Wojna na wyniszczenie? Ty próbujesz mnie zabić, a ja odczekać aż padniesz z wyczerpania?
  - Ano, jest to trochę męczące - przyznał olbrzym, dezaktywując aurę. - Do tej pory nie korzystałem z tej techniki więcej niż dziesięć sekund naraz. Ty chyba jesteś w stanie unikać moich ciosów znacznie dłużej...
  - Nie tylko. - Tenks poczuł się nagle bardzo pewny siebie. - Mogę cię w każdej chwili wykończyć.
  - Nie będziesz miał okazji. Koniec zabawy!
  Gwałtownie uwolnił energię, zalewając okolicę falą chi. Niezbyt silną, ale oczywiście nie miało to znaczenia. Tenks poczuł ból. Tylko saiyański instynkt uratował go przed śmiercią. Półświadomie użył techniki Shunkanido, lądując na pustynnym księżycu Tarey.
  Mając wrażenie, że cały płonie, padł na piasek. Nie musiał widzieć sam siebie, by mieć świadomość, że przód ciała ma poparzony. Kaszlnął krwią. Niedobrze. Promieniowanie energii tamtego najwyraźniej uszkodziło mu płuca.
  Zaśmiał się lekko, na tyle na ile jeszcze mógł. Może i był najpotężniejszym wojownikiem wszechświata, ale ci z innego wymiaru byli jeszcze lepsi.
  Usłyszał odgłos teleportacji. Zaciekawiony, uniósł głowę by zobaczyć kto się pojawił.
  - Cholera, widzę Gwiazdy - rzucił.
  Zebrali się wszyscy, nie licząc Edge'a. Nawet Cathan. Ci nie znający Shunkanido zostali teleportowani przez kolegów.
  - Czy pański wygląd oznacza, że poniósł pan porażkę? - odezwał się błękitnooki.
  - Po cholerę żeście tu przylecieli? - Tenks odpowiedział pytaniem na pytanie.
  - Przybyliśmy na pomoc - wyjaśnił Dao. - Wygląda, że jej potrzebujesz.
  - Nie sądzę, żeby...
  - Widzi pan jakiś sposób, żeby go pokonać? - przerwał mu Cathan. - Tylko bez kiepskich dowcipów, nie mamy na to czasu.
  - Jest jeden - potwierdził Tenks, próbując się podnieść. Kosztowało go to wiele wysiłku, ale odniósł sukces. Chwiejąc się, spojrzał po twarzach obecnych. - Z tym, że nie sądzę, bym zdołał go zastosować. Pan Niebieski raczej nie zechce poczekać.
  - Jeśli go zatrzymamy, uda ci się? - zapytał Dao.
  Saiyan uśmiechnął się i kaszlnął lekko.
  - A jak niby zamierzacie to zrobić?
  - Uwaga! - krzyknął Cathan. - Leci tu!
  Rzeczywiście, ki, a właściwie chi, Pincera zbliżała się bardzo szybko. Tenks zaklął w myślach.
  - Dobra - machnął ręką - chcecie zostać mięsem armatnim, wolna wola.
  - Dziewczyny! - rzucił krótko Dao. Sabre i Dagger unisono skinęły głowami. Pięć sekund później były już połączone w Sagger. - Poczekaj aż zaczniemy walczyć, inaczej się zorientuje - poinstruował Tenksa.
  Wkrótce zjawił się i przeciwnik, zatrzymując jakieś czterdzieści metrów nad ziemią. Na widok wszystkich Umierających Gwiazd dostał ataku śmiechu.
  - Zawołałeś kumpli na pomoc? - krzyknął do Tenksa. - Bez urazy, ale naprawdę myślisz, że to coś da?
  - Nie powinieneś nas lekceważyć - ostrzegł go Dao.
  - Dlaczego nie? - zaciekawił się Pincer.
  - Jesteśmy elitą wojowników wszechświata. Edge osobiście wybrał nas spośród miliardów.
  Niebieski uśmiechnął się kpiąco.
  - W całym tym wszechświecie nie istnieje prawdziwa siła. Nawet wasz srebrnowłosy czempion wytrwał zaledwie kilka minut. Ale dobrze, dam wam szansę. Chcecie walczyć wszyscy na raz, czy po kolei?
  - Po kolei - wybrał Dao. - Cinqueda...
  Wojownicy rozstąpili się, przepuszczając szczupłą kobietę w ciemnym stroju. Bez słowa przyjęła postawę bojową, nawiązując z Pincerem kontakt wzrokowy. Spojrzenie szarych oczu nie wyrażało żadnych emocji. Trwali tak przez kilka sekund.
  - No dalej - zachęcił olbrzym. - Atakuj.
  Nie zauważył co się stało - poczuł tylko ból, gdy ostre paznokcie kobiecej dłoni rozorały mu oko. Wrzasnął i chwycił się za twarz. Krew pociekła między palcami.
  Nim zdążył pomyśleć o kontrataku, Cinqueda zniknęła, a on sam oberwał potężnym kopnięciem w nerkę od Sagger. Zbroja złagodziła efekt, ale z bólu aż go zamroczyło. Miało to o tyle dobrą stronę, że prawie nie poczuł ki-blasta Sashi-Zoe, który trafił go w czoło. Ocknął się dopiero, gdy stopa Cathana trzasnęła go w twarz, prawie przestawiając nos. Głowa odskoczyła lekko do tyłu. Odskoczył też Cathan, robiąc miejsce Falchionowi i Seimitarowi.
  Ciemnoskórzy wojownicy wypuścili fale ki jednocześnie, trafiając idealnie w cel. Niecałe dwie sekundy po nich, swoje dorzucili też Dao, atakujący firmową Shiroikaną oraz Clay More, który wystrzelił Fallen Star. Pincer zniknął w gigantycznej, kolorowej eksplozji. Podmuch wzbił w powietrze tumany szarożółtego piasku, który momentalnie oblepił Tenksa. Saiyan zaczął pluć i kaszleć.
  - Tenks! - krzyknął do niego Dao. - Rób coś!
  - Cholera - zaklął srebrnowłosy. Akcja Gwiazd zrobiła na nim takie wrażenie, że zapomniał o działaniu. - Już!
  No i to by było na tyle, jeśli chodzi o poranne dłubanie w nosie - pomyślał jeszcze, patrząc na palce, które miał zaraz stracić.
  Dym otaczający olbrzyma nie zdążył się rozwiać - został zdmuchnięty przez eksplozję aury wojownika. I nie tylko aury - Pincera otaczała półprzezroczysta sfera błękitnej chi, która rozbłyskiwała co chwilę od wyładowań elektrycznych strzelających z jego ciała. To na niej musiał zatrzymać się połączony atak podwładnych Edge'a.
  Zamiast lewego oka miał czerwoną miazgę. Wykrzywiona z wściekłości twarz była cała we krwi. Ten widok uświadomił Tenksowi, że nie zdąży użyć Disruptora. I że jest już martwy.
  Że wszyscy są już martwi.
  Cathan i Cinqueda również to zrozumieli i, nie zastanawiając się długo, odteleportowali się z pola walki. Reszta nie myślała tak szybko, albo - jak chociażby Sagger - łudzili się, że dadzą radę stawić dalszy opór. Rozsądek podpowiedział Saiyanowi, by uciekać jak tamci, ale, jak wielokrotnie wcześniej, został zignorowany.
  Zresztą, po tym co się stało z Ziemią, Tenks nie zamierzał już nigdy przedwcześnie opuszczać pola walki. Wolał zginąć. No i akurat miał okazję.
  Pincer dezaktywował osłonę i ruszył do ataku. Fuzjowiec skupił moc i wystrzelił w powietrze, zastępując mu drogę. Zdawał sobie sprawę, że jest osłabiony i nie wytrzyma długo, ale tego co się stało, nie oczekiwał. Pincer nawet się nie zatrzymał - w locie grzmotnął fuzjowca w twarz prawym sierpowym i poprawił promieniem chi z lewej, który wyrwał Saiyanowi dziurę w prawej piersi. Srebrnowłosy charknął i stracił panowanie nad lotem. Przemknęło mu przez myśl, że umrze nim dotknie ziemi, ale tak się nie stało.
Niebieski przestał się nim interesować - może uznał, że szkoda fatygi na dobijanie? Zamiast tego zwrócił się przeciw aktualnie najsilniejszej Sagger. Zaatakował kilkoma szybkim ki-blastami, ale dziewczyna uniknęła ich bez problemu, znikając i pojawiając się. Nie dorównywała mocą ani jemu, ani tym bardziej Tenksowi, ale nie obawiała się wykorzystywać wszystkich swoich możliwości. A była piekielnie szybka.
  Przeszła do kontrataku. Teleportowała się za plecy Pincera, uderzając w kark. Zachwiał się, ale zaraz odwrócił, uderzając na odlew. Dziewczyna odskoczyła z jednoczesnym unikiem, co uratowało jej życie, bo z dłoni olbrzyma wystrzeliła smuga tnącej chi. Skończyło się na odciętym kosmyku rudych, kręconych włosów.
  Sagger przyspieszyła, ruszając do kolejnej kontry, ale w połowie drogi zniknęła. Zmaterializowała się przy lewym barku przeciwnika, kopiąc w głowę. Tym razem się uchylił i odpowiedział chi-blastem. W ostatniej chwili odteleportowała się o pół kilometra.
  Zbyt późno zorientowała się, że niebieski skopiował ten manewr.
  Cios w tył głowy pozbawił ją przytomności. Nastąpił błysk - fuzja rozpadła się. Bliźniaczki zaczęły spadać. Pincer lekko się zdziwił, ale wahał tylko przez moment. Tym razem widział sens zadania ciosu łaski. Zacisnął pięść, skupił energię i wystrzelił z palca wskazującego i środkowego dwa czerwone strumienie chi, po jednym na każdą z wojowniczek. Nie miał szans nie trafić.
  Mimo to, spudłował, choć nie z własnej winy. Dao pojawił się obok i kopnął go w głowę. Cios nie wywarł bardzo dużego efektu, ale wystarczył, by zakłócić celność. Oba promienie wbiły się w piasek. Podziemne eksplozje, podobne do termojądrowych, wyrzuciły w powietrze tony piachu.
  - To było głupie - warknął Pincer, łapiąc Dao za szyję. - Zmieniłeś tylko kolejność w której zginiecie.
  Nie rozluźniając chwytu, wystrzelił z drugiej dłoni strumień, który niemal dosłownie rozerwał staruszka na strzępy. Przy tej różnicy poziomów nie musiał nawet używać chi. Ale użył, chyba z przyzwyczajenia.
  Krwawe strzępy, które kiedyś były najstarszym wojownikiem Umierających Gwiazd, rozprysły się po okolicy.

  Pył w powietrzu znacznie ograniczał widoczność, ale nie przeszkadzał w kierowaniu się szóstym zmysłem. Pincer wyczuł, że jego przeciwnicy uciekają. Normalnie by go to rozbawiło, ale teraz zdecydowanie nie miał nastroju do śmiechu. Chciał ich wszystkich pozabijać. No, może zostawić jednego, dowiedzieć się gdzie jest Edge, wykończyć go i wrócić do domu.
  Tak, dobry plan...
  Zapewne od razu przeszedłby do jego realizacji, gdyby nie wrażenie obecności potężnej siły, które go nagle opanowało. Coś czaiło się w wirujących chmurach piasku. Zacisnął pięści w oczekiwaniu co, a raczej kto wyłoni się z tumanu.
  Nie pomyślał, że to może być Edge. Trudno powiedzieć dlaczego, ale ta akurat możliwość nie przeszła mu przez głowę. Dlatego właśnie zdziwił się, gdy go wreszcie ujrzał.
  Wyglądał dokładnie tak, jak mu opowiadano i jakim widział go na zdjęciach i hologramach - brzydki i wielki, większy nawet niż on sam. Minimalnie, ale zawsze. Towarzyszył mu jeden z wojowników tego wymiaru, ten z idealnie błękitnymi oczami. Wylądowali na piasku przed nim.
  - Edge. - Pincer przywitał nowoprzybyłego. - A już zacząłem sądzić, że odbyłem tę podróż na próżno.
  - Zabiłeś Dao - odpowiedział swym chropowatym głosem przywódca Umierających Gwiazd. Miał wyraz twarzy jakby właśnie budził się z długiego, głębokiego snu.
  - Tenksa chyba też - powiedział Cathan. - Jego ki szybko zanika.
  - Więc zajmij się nim - rzucił olbrzym, akcentując wypowiedź lekkim machnięciem dłoni, jakby odprawiał służącego. Błękitnoooki posłuchał bez słowa.
  Przez moment dwa niebieskie wielkoludy w milczeniu mierzyły się nawzajem wzrokiem. Atmosfera tak zgęstniała, że niemal dało się ją kroić Kienzanem.
  - Nic z tego nie rozumiem - powiedział wreszcie Edge. - Minęły tysiące lat. Wciąż mnie ściga?
  - Tysiące lat? - zaśmiał się Pincer. - Niezupełnie. W naszym wymiarze czas biegnie inaczej, zwłaszcza dla Imperatora. On jest wieczny. I nie wybacza.
  - Skąd wiedział, że wciąż żyję?
  - Wręcz przeciwnie. Myśleliśmy, że zginąłeś.
  - Zginąłem - przyznał lider Gwiazd. - Ale żyję. Takie rzeczy pozwalają docenić ten wszechświat.
  - Długo już nie pożyjesz!
  Pincer ruszył niczym tornado, tuż nad ziemią, ciągnąc za sobą burzę piasku. Kopnął z rozpędu w środek klatki piersiowej. Edge przewrócił się i potoczył w dół wydmy. W połowie zbocza odbił sie i wystrzelił w powietrze jak rakieta, plując piaskiem. Wyczuł przeciwnika za plecami, ale na reakcję było ułamek sekundy za późno. Oberwał potężnym ciosem w tył głowy, aż pociemniało mu przed oczami.
  Wzrok odzyskał akurat na czas, by powstrzymać upadek. Zahamował pół metra nad powierzchnią, tak gwałtownie jakby zawisł na pasach bezpieczeństwa. Od razu też rzucił się w bok, unikając okrągłego pocisku ki, nadlatującego z góry.
  Eksplozja zmieniła kilka ton piasku w płynne szkło, dodatkowe kilkadziesiąt zostało zdmuchnięte na wszystkie strony. Edge dał się porwać fali uderzeniowej, ktora uniosła go na kilkanaście metrów. Przyspieszył za pomocą ki, jednocześnie próbując zlokalizować przeciwnika. W końcu wypatrzył go na tle pustyni, kilkadziesiąt metrów dalej. Pincer właśnie kończył przygotowywać strumieniowy atak ki.
  Struga energii wystrzeliła ku liderowi Gwiazd, o wiele szybsza niż oczekiwał. Zadziałał odruchowo - skupił chi w dłoni i pięścią odbił ładunek na bok. Pincer zdziwił się lekko, ale nie aż tak jak dwie sekundy później, gdy ta sama pięść zderzyła się z jego twarzą.
  Ocknął się z ustami pełnymi piasku. Drobny pustynny pył oblepił też zakrwawiony oczodół. Spróbował wstać, ale skutecznie uniemożliwiła mu to stopa rozmiaru pięćdziesiąt dwa, która wgniotła jego głowę z powrotem w podłoże.
  To go zdenerwowało. Szarpnął się i zawinął nogami, podcinając Edge'a, który stracił równowagę. Pincer tymczasem uniósł się do przysiadu i z ugiętych nóg wystrzelił ku przeciwnikowi, obalając go na ziemię. Przez chwilę tarzali się po pustyni w chaotycznych zapasach, próbując zdobyć przewagę za pomocą czystej siły fizycznej. Tu przewagę miał jednooki, który miał porównywalną masę mięśniową upakowaną w bardziej kompaktowe wymiary - w tym krótsze, ale bardziej muskularne ramiona. Zdołał wykręcić Edge'owi za plecy jedną z rąk, aż coś chrupnęło.
  Tym razem to lider Gwiazd stracił cierpliwość. Sięgnął drugą ręką za plecy, chwytając garść długich włosów przeciwnika i szarpnął. Pincer zawył z bólu, gdy gwałtownie stracił część fryzury. Edge wykorzystał jego moment dekoncentracji - odwinął się i uderzył z półobrotu, trafiając w bok głowy.
  Stanęli naprzeciw siebie, gotowi do skoku, niczym dwa tygrysy.
  Jednooki uśmiechnął się szeroko. Teraz, gdy jego twarz pokrywała krew i piach, nie było w tym uśmiechu nic uroczego.
  - Całkiem nieźle, Edge. Jesteś tak silny jak opowiadali, może nawet bardziej.
  - Kto opowiadał?
  - He he he - Pincer zaśmiał się jak ktoś, kto ma do opowiedzenia bardzo zabawną historię. - Powiedz, nie dziwi cię, że jesteśmy tacy podobni?
  - Nie dziwi. Trochę zastanawia. Jesteś klonem?
  - Niezupełnie, Edge. Właściwie, to ty jesteś klonem.
  - Co?
  - Twoja potęga. Myślisz, że skąd się wzięła? Odziedziczyłeś ją. Po Imperatorze. - Uśmiech jednookiego zrobił się jeszcze szerszy. - Zaszokowany?
  Mina lidera Gwiazd wystarczyła mu za odpowiedź.
  - To właściwie zaszczyt móc cię spotkać. Byłeś pierwszy. Prototyp. Eksperyment. Całkiem udany, żeby nie było. Zresztą jedyny będący bezpośrednim klonem imperatora. Reszta z nas ma mieszane geny. Na przykład, w moim przypadku materiał genetyczny Imperatora zmieszano z DNA najpotężniejszej wojowniczki Neev-jin w historii. Podobno odziedziczyłem po niej kolor oczu. Zostało tylko jedno, ale przypatrz się, na pewno sobie przypomnisz.
  Edge wcale nie musiał sobie przypominać.
  - Claw...
  - Była moją biologiczną matką. To czyni z nas braci, w pewnym sensie. A może bardziej ojca i syna? Jesteś przecież klonem, więc to równie dobrze mogły być twoje geny.
  - Co się z nią stało?
  - O, wszystko w porządku, jak sądzę. Wiedzie szczęśliwe życie jako fabryka komórek macierzystych. No, chyba że już się jej pozbyli. Nie wiem jak jest w tej branży z datami przydatności do spożycia.
  - Wiesz co - rzucił przywódca Gwiazd. - Nie lubię cię. Masz paskudny charakter. Szkoda, że naprawdę nie jesteś moim synem, naprostowałbym cię w dzieciństwie. Teraz już za późno.
  Przyspieszył gwałtownie. Momentalnie znalazł się przy przeciwniku, trafiając go mocnym podbródkowym. Pincer poleciał do góry, wyhamowując dopiero po trzydziestu metrach. Splunął zakrwawionym zębem.
  - Nieźle! - krzyknął. - Ale jeśli tylko na tyle cię stać, to walka będzie krótka.
  - Będzie krótka! - potwierdził Edge, dematerializując się i pojawiając za plecami młodszego Neev-jina.
  Grzmotnął go od góry złączonymi pięściami. Lot ku ziemi trwał niecałą sekundę. Pincer wbił się głęboko w piaszczyste podłoże, zaraz jednak jego ki zniknęła, pojawiając się za plecami dowódcy Gwiazd. Czempion Imperatora najwyraźniej polubił teleportację.
  Cios przeszył sylwetkę, która zaraz zbledła i rozmyła się. Zanzoken. Pincer rozejrzał się w poszukiwaniu przeciwnika. Szósty zmysł nic mu nie mówił. Czy to możliwe, by Edge potrafił aż tak bardzo wytłumić emanację swojej mocy?
  Najwyraźniej potrafił.
  Jednooki zorientował się ułamek sekundy za późno. Olbrzym pojawił się przed nim, wbijając pięść w brzuch. Młodszy Neev-jin zdążył napiąć mięśnie, ale i tak poczuł jak jego żołądek odbił się od kręgosłupa.
Przed poprawką już się nie obronił - fala chi zmiotła go niemal na orbitę. Czarny pancerz zaabsorbował sporą część ataku, ale to, czym jego właściciel oberwał wystarczyło, by dać do myślenia.
  Co się dzieje? Dlaczego jest silniejszy ode mnie? Nie tak miało być!
  Drgnął, gdy Edge teleportował się na dwa metry od niego.
  - Niemożliwe! - krzyknął. - Zabiję cię!
  Strzelił na oślep ogromnym ładunkiem chi, ale dowódca Gwiazd łatwo zrobił unik i dopadł do jednookiego, wykręcając mu lewą rękę za plecy. Teraz miał pewność, że przeciwnik nie ucieknie za pomocą Shunkanido.
  - Czego się spodziewałeś? - zapytał. - Gdyby byle chłystek mógł mnie wykończyć, zginąłbym dawno temu. Nie tacy jak ty próbowali. Co z tego, że mamy te same komórki? Że władasz chi?
  - Zginiesz, Edge. Prędzej czy póź... Auu! - zawył, gdy olbrzym prawie wyrwał mu ramię ze stawu. - Zabicie mnie nic ci nie da - stęknął.
  - O to bym się nie martwił. Przeczuwam spory ładunek satysfakcji.
  - Nie zdołasz bronić się wiecznie! - Nawet w obliczu śmierci, Pincer wciąż rzucał groźbami. - Teraz już wiemy gdzie jesteś. Przybędą inni!
  - Ależ zapraszam, z całego serca - stwierdził starszy Neev-jin. - Przekażę im twoje pozdrowienia.
  Szarpnął rękę przeciwnika, odwracając go przodem do siebie. Zebrał moc w prawej, zaciśniętej w pięść dłoni.
  - EDGECRUSHER! - krzyknął uderzając centralnie w mostek. Pincer charknął i zrobił minę jakby miał zaraz zwymiotować. Z kącików ust pociekły mu strużki krwi. Po chwili głowa zawisła bezwładnie. Edge podrzucił zwłoki w powietrze i spopielił je strumieniem chi, upewniając się, że nikt nie będzie w stanie znaleźć żadnego materiału do klonowania.
  Jeszcze przez chwilę obserwował rozwiewający się dym. Kolejna ofiara na długiej liście osób, które zabił. Tym razem miał powód - pomścił Dao. I być może Tenksa. Zdawał sobie jednak sprawę, że to tylko wymówka.
Zdał sobie sprawę, że dawno już nie doświadczył takiej jasności myśli jak teraz. Podobne przebudzenia, zdarzały mu się coraz rzadziej. Ale skoro wreszcie nastąpiło, zamierzał wykorzystać okazję.

  O ile, przy sporej dawce dobrej woli, Garnet mogłaby jeszcze uznać za zbieg okoliczności podobieństwo latających platform do pałacu Wszechmogącego Ziemi, to istnienie wiernej kopii tegoż pałacu w żadnym razie przypadkiem być nie mogło. Dlatego też, obserwując rządek typowo ziemskich palm, zupełnie nie wiedziała co myśleć o całej sytuacji. Miała dziwne przeczucia, a czekanie do którego zostały z Okrą zmuszone, doprowadzało ją do szału.
  Saiyanka reagowała zresztą podobnie, tyle że nie potrafiła tego tak dobrze ukrywać. Właściwie, w ogóle nie potrafiła tego ukrywać.
  - Szału dostaję! - warczała. - Mówię ci, Garnet, ten cały "Najwyższy" to ściema! Nie istnieje, a oni robią z nas głupków. Pewnie dopiero go wymyślają!
  - Możliwe - przyznała dla świętego spokoju Lanfanka. W głębi duszy jednak nie podzielała zdania koleżanki. Miała już niemal całkowitą pewność, że Najwyższy istnieje. Miała też podejrzenia co do jego tożsamości.
  Ale czy Wszechmogący Ziemi miał możliwość opuszczenia planety przed jej zagładą? A nawet jeśli tak, to czy wiedział, że powinien to zrobić? Może... Tu w Garnet zapaliła się nieśmiała iskierka nadziei. Może Freya zdążyła dolecieć do pałacu i go ostrzec! Nie, to bez sensu. Gdyby przeżyła, skontaktowałaby się z siostrą, prędzej czy później. Chyba, że nie była w stanie. Tak, to możliwe... No i ta planeta. Nie istniała jeszcze dziesięć lat temu. Ale mogła zostać stworzona za pomocą Smoczych Kul.
  W tym rozumowaniu istniała pewna dziura - dlaczego wszechmogący Ziemi, którego pamiętała jako miłego i pogodnego Nameczanina, miałby podbijać wszechświat, tak jak czynił to Najwyższy ze swoim Wszechsojuszem?
  Zagryzła wargi. Może to jednak przypadek? Nie, niemożliwe! Już prędzej ktoś skorzystał z wzoru pałacu i stworzył podobny. Ale kto?
  Z trudem powstrzymywała się przed pozabijaniem jaszczurowatych strażników, wbiegnięciem do budynku i wyciągnięciem odpowiedzi siłą z tego, kto się tam znajdował. Ktokolwiek by to nie był.
  - Tej, pytam się o coś - usłyszała głos Okry. - Co ty taka zamyślona?
  - Przepraszam. Co mówiłaś?
  - Pytałam co sądzisz o naszych gospodarzach. Wiesz, tych opatulonych w habity.
  Faktycznie, choć na planecie widziały przekrój wszelkiego rodzaju kosmitów, trójka ambasadorów zdawała się być tu najwyższa rangą.
  - Nie wiem. Wydają się być w porządku.
  - W porządku? - skrzywiła się Saiyanka. - Mnie na sam ich widok skręca ze złości. Aroganckie dupki. Łażą, uśmiechają się i mówią. Nic tylko mówią. Co rusz mam ochotę wziąć któregoś i trzasnąć go w tę jego zieloną twarz!
  Garnet coś tknęło. Zielona twarz! Oczywiście!
  To dlatego noszą tyle ubrań. Nie chcieli zostać rozpoznani jako Nameczanie!
  I jeśli miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do przynależności rasowej ambasadorów, i tak zostałyby rozwiane trzydzieści sekund później, gdy wylądowali w pięciu na kamiennej posadzce pałacu. Już nie mieli na sobie zakrywających wszystko strojów z Nowej Plant - ubrani byli w proste tuniki, z rękawami lub bez, oraz śmiesznawe, brązowe buty. Łyse czaszki zdobiła jedynie para czułków.
  - Wybaczcie, że musiałyście czekać - odezwał się Taguir.
  - Jesteście Nameczanami - stwierdziła z triumfem Garnet. Okra spojrzała na nią pytająco.
  - Tak sądziłem, że będziesz nas znać...
  - Dlaczego się z tym kryjecie?
  - O co właściwie chodzi? - próbowała się wtrącić Saiyanka.
  - Najwyższy wszystko wam wyjaśni. Na razie pozwól, dwóch z moich braci jeszcze nie znacie. Ten podobny do mnie ma na imię Lute, a tamten grubas to Mando.
  - Nie jestem gruby - burknął Mando.
  - Braci? Czy to oznacza, że Najwyższy...
  - Tak, to nasz ojciec - Taguir odgadł pytanie. - Pozwólcie tędy - wskazał wejście do pałacu. - Ucieszy się jak was zobaczy. Od jakichś dziesięciu lat nie widział Saiyana ani Lanfana...

Koniec rozdziału dwudziestego szóstego.



Notka odautorska:
Ten rozdział stanowi "punkt zwrotny" między "starą" i "nową" Gehenną. Od tego miejsca zaczynają się zmiany fabularne. Kolejne trzynaście rozdziałów (27-39) będzie "remake'ami" swoich pierwotnych wersji. W niektórych stopień zmian będzie relatywnie niewielki, w innych całkiem spory, a jeszcze inne zostaną napisane praktycznie od nowa.



Notka odautorska (oryginalna):
Chyba żadnego rozdziału AZ nie pisałem jeszcze tak długo jak niniejszego (pomijam niektóre części Edge Story). Wszystkich, którzy na niego czekali przepraszam za opóźnienie. Mam szczerą nadzieję, że nie powtórzy się ono w przyszłości.
Dziękuję za cierpliwość. Mam nadzieję, że było warto.
Druga część "Gehenny" dobiegła końca. Teraz fabuła potoczy się nieco innymi torami niż do tej pory - przede wszystkim będzie więcej wątków na raz, ale nie tylko to mam na myśli. O co dokładnie mi chodzi, oczywiście nie zdradzę - liczę, że uda się was jeszcze kilka razy zaskoczyć :)
Na koniec: specjalne podziękowania dla moich betatesterów za szybką i dobrą robotę :)


soundtrack tego rozdziału:

Static-X - The Trance Is The Motion
Queen - The Show Must Go On.
[trzeci utwór wyleciał mi z głowy, jak wróci to go dopiszę ;]


-> Wstęp <- | Rozdział XXV <- | -> PH #01

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.