Część pierwsza - Saiyański książę

Wstęp | Prolog
001 | 002 | 003 | 004 | 005 | 006 | 007 | 008 | 009 | 010 | 011 | 012
Rozdział XIII

Rozdział XII - Mity

  Członkowie rady królewskiej powoli zajmowali miejsca w sali konferencyjnej. Rozpoczynała się kolejna tura negocjacji z wysłannikami Wszechsojuszu. Saladin westchnął i poprawił okulary. Dostawał mdłości na samą myśli o godzinach pustych dywagacji, wieloznacznych aluzji, zawoalowanych gróźb i całej reszty kretynizmów, noszących wspólne miano dyplomacji. Gdyby to od niego zależało, "kryzys książęcy" - jak nazywano konflikt - zostałby rozwiązany w kilka minut przez wykopanie zielonoskórych kosmitów z Nowej Plant. Wiedział jednak, że to nęcące prostotą i skutecznością rozwiązanie miałoby najpewniej opłakane skutki.
  Zdawał sobie też sprawę, że król Gebacca liczy na jego poparcie jako osobistego doradcy i jednocześnie przedstawiciela tak zwanego Stronnictwa Konserwatywnego - zrzeszającego stare rody Saiyanów.
  Potocznie zwani "ogoniastymi", jako że ich przywódcy zachowali te fizyczne atrybuty saiyańskiej dumy, kultywowali wywieziony z Vegety tradycyjny system wartości. Oznaczało to, że poza walką i dążeniem do potęgi, liczył się dla nich jeszcze honor. Czasami.
  Ta subtelna różnica oddzielała ich od Stronnictwa Radykalnego, które z kolei składało się przede wszystkim z urodzonych już na Nowej Plant - tak naturalnie, jak i sztucznie. W radzie królewskiej, radykałów oficjalnie reprezentował Aubergine, pierwszy oficer Złotego Szwadronu. W rzeczywistości był zaledwie figurantem podporządkowanym swojej bezpośredniej przełożonej - Okrze. Dowódczyni oddziału należała do rady z racji zajmowanego stanowiska, które czyniło ja zwierzchniczką wszystkich saiyańskich sił zbrojnych.
  Pani komandor weszła właśnie do sali, rzucając Saladinowi powłóczyste spojrzenie. Odpowiedział uśmiechem. Fakt, że teoretycznie należeli do rywalizujących obozów politycznych, nie przeszkadzał im utrzymywać bliskich... hm... stosunków. Zresztą całą tę walkę o wpływy dało się określić dwoma słowami: śmiechu warte. Saiyani nadawali się do intryganctwa jak pralki do mycia oozaru. W rzeczywistości i tak musieli trzymać się razem, by nie wykiwali ich sprytniejsi Lanfa-jin.
  Białowłosi stanowili drugą połowę ośmioosobowej rady. Poza Lordem Garlandem, reprezentującym rząd Yasan-sei, należeli do niej Zidane - dowódca Czerwonej Gwardii, jego żona Garnet - szefowa wydziału szkolenia kadr, oraz myszowaty Quina - minister nauki i techniki.
  To, że w ogóle znalazł się w tym elitarnym gronie, Saladin zawdzięczał kilku zbiegom okoliczności, posiadaniu ogona, ale przede wszystkim swojemu urodzeniu. Gebacca nie mógł zignorować istnienia równie silnego Saiya-jina, a do tego syna poprzedniego władcy. Ktoś taki mógł mu mocno pokrzyżować szyki, więc król postanowił się wkupić w łaski eks-księcia. Okazało się to wyjątkowo łatwe, gdyż w efekcie wydarzeń na Ziemi znajdował się on wówczas w stanie ciężkiej depresji. Gebacca, niczym rasowy psycholog, pomógł młodszemu Saiyanowi wyjść z psychicznego dołka, zaskarbiając sobie jego wdzięczność.
  Wkrótce to wszystko przestało mieć znaczenie, gdyż dwaj panowie szybko znaleźli wspólny język i zwyczajnie się zaprzyjaźnili. Saladin, też nie w ciemię bity, z czasem przejrzał wcześniejsze motywy Gebakki. Ten zresztą zwierzył mu się pewnego suto zakrapianego wieczora. Nie popsuło to więzi, jaką zdążyli nawiązać.
  - Mój ojciec będąc na twoim miejscu pewnie kazałby mnie zwyczajnie sprzątnąć - stwierdził po prostu eks-książę.
  Nie wracali więcej do tego tematu.
  Kilka wspólnych publicznych wystąpień wystarczyło, by przedstawiciele Stronnictwa Konserwatywnego uznali, iż mianowanie Saladina ich delegatem w radzie da im świetną pozycję w politycznych rozgrywkach. Miał ogon, więc się kwalifikował. Zapewne posikaliby się ze szczęścia wiedząc, że jest prawdziwym księciem. Tę informację udało się jednak zachować w sekrecie.
  Stół w sali obrad miał kształt trójkąta równobocznego. Jedną krawędź przeznaczono dla Saiyanów, drugą dla Lanfanów, a ostatnią dla wszelkich petentów. Na swój sposób taki układ pozwalał każdej grupie czuć, iż zajmuje uprzywilejowaną pozycję. Poszczególne miejsca przypisano konkretnym osobom. Brat Vegety, jako osobisty doradca króla, zasiadał po jego prawicy, z drugiej strony mając Okrę, a naprzeciw ministra Quina, który, chyba jako jedyny, nie cierpiał tu przebywać bardziej niż eks-książę.
  Wkrótce na salę wkroczyli ambasadorzy, jak zawsze szczelnie opatuleni ubraniami. Saladin niejedno w życiu widział, ale nie potrafił myśleć o nich inaczej niż "dziwaki". Rozróżniał ich tylko na podstawie budowy ciała. Zielone twarze wydawały mu się identyczne, choć mogło to być oczywiście złudzenie - czasem wszyscy przedstawiciele obcej rasy zdawali się tacy sami. Trzej kosmici uparcie odmawiali przyjmowania jedzenia od gospodarzy, ponoć mieli własne. Bali się trucizny? A może ich zwyczaje żywieniowe zbytnio odbiegały od saiyańsko-lanfańskiego standardu? Ot, kolejna zagadka.
  Eks-księcia nie opuszczało wrażenie, że umyka mu coś istotnego w aparycji przybyszów, jakiś z pozoru nieważny szczegół, który mógł okazać się kluczowy. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym mocniej go to gryzło.
  Ale jedno wiedział. Ambasadorzy podróżowali bez żadnej ochrony, więc na pewno sami potrafili o siebie zadbać. Jaką siłą dysponowali? Zgadywał, że dużą, ale na zgadywaniu musiał poprzestać. Tłumili swą moc idealnie, nic nie dało się wyczuć ani odczytać urządzeniami pomiarowymi.
  Zajęli miejsca przy swojej krawędzi stołu, przewodzący trójce rosły Taguir w środku, a towarzyszący mu krępy Bass i tyczkowaty Kukitsa odpowiednio po jego prawej i lewej. Obrady oficjalnie rozpoczęto.
  - Dziękuję wszystkim za przybycie - zaczął Gebacca. - Miejmy nadzieję, że spotkanie przebiegnie w zdrowej, przyjaznej atmosferze i że, co tu dużo ukrywać, będzie bardziej owocne niż wczorajsze. Lordzie Garland, proszę przypomnieć, co udało się nam wczoraj ustalić...
  - Ekhem - odkaszlnął Lanfan, zerkając na ekran podręcznego komputera. - Właściwie nic.
  - No właśnie. Zakończyłem prośbą, by strony przeanalizowały swoje stanowiska i rozważyły ewentualne ustępstwa. Czy ktoś ma coś do powiedzenia w tej kwestii?
  Nikt się nie odezwał. Król westchnął ukradkiem.
  - Tak myślałem, czyli wracamy do punktu wyjścia.
  Taguir uśmiechnął się i spojrzał krótko na Kukitsę. Chudy kosmita momentalnie wyprostował się i odchrząknął.
  - Właściwie jest jedna kwestia, którą chcielibyśmy poruszyć - przemówił cicho. - Wolna Strefa.
  Saladin skrzywił się ledwo dostrzegalnie. Gebacca stawał się drażliwy, gdy chodziło o Wolną Strefę, mogło się okazać, że ten punkt negocjacji będzie nie do przeskoczenia.
  Władca milczał - znak, że kto inny powinien przejąć inicjatywę.
  - Co z nią? - zapytał Zidane.
  - Jest dla nas wielce intrygujące, że połowa waszej planety stanowi kosmiczne śmieciowisko, którego nikt nie kontroluje.
  - Śmieciowisko?
  - Owszem, stworzyliście dom dla wyrzutków z całej galaktyki. Przemytnicy, handlarze niewolników, piraci, złodzieje, mordercy, wszyscy mają tam bezpieczną przystań.
  - Przypominam, że nie my zarządzamy Wolną Strefą, należy ona do rdzennych mieszkańców planety.
  Kukista zmarszczył łuki brwiowe.
  - To bardzo wygodna wymówka, zważywszy, że nigdy nie udało wam się dowieść ich istnienia.
  - Cóż, są nieliczni i cierpią na lekką ksenofobię. My też mieliśmy problemy, by się z nimi dogadać. Próbujcie dalej.
  - Trudno uwierzyć, że pozwalają na całkowitą anarchię.
  - Nam też trudno w to uwierzyć, ale skoro im to nie przeszkadza...
  - Mój kolega ma na myśli to - wtrącił zdecydowanym głosem krępy Bass - że nie bardzo wierzymy w istnienie tych mitycznych rdzennych mieszkańców. Uważamy ich za wygodną wymówkę, którą uzasadniacie część swoich decyzji.
  - No to jesteśmy w domu - rzuciła Garnet. - Bo my nie bardzo wierzymy w waszego mitycznego Najwyższego.
  Krępy Ambasador uśmiechnął się nieprzyjemnie.
  - Uwierzycie, gdy pofatyguje się tu osobiście. Ale tego wam nie życzę.
  - Czy to jest groźba? - zapytała ostro Okra.
  Taguir gestem uspokoił dyskusję.
  - Zastanawia nas - zaczął - czy waszych władz nie martwi zagrożenie ze strony Wolnej Strefy.
  - Mógłby pan to jakoś sprecyzować? - zaciekawił się Garland.
  - Wielu przestępców ściganych przez Wszechsojusz znajduje u was azyl.
  - Nie u nas. W Strefie Kontrolowanej mają prawo przebywać tylko osoby z domieszką krwi Lanfa lub Saiya. To raczej my powinniśmy podjąć ten wątek. Wielu naszych przestępców ucieka do was. Ale to normalne. Nie podpisywaliśmy przecież umowy ekstradycyjnej.
  - To oczywiście także problem - zgodził się zielonoskóry. - Ale chodzi mi o co innego. Nie obawiacie się negatywnego wpływu na Strefę Kontrolowaną?
  - Jakikolwiek kontakt między strefami jest zabroniony.
  - Bez jaj! - warknął Bass. - Przecież nie macie możliwości, by tego dopilnować!
  - Od kiedy część naszych żołnierzy obsadza posterunki graniczne z Wszechsojuszem, siły bezpieczeństwa na planecie mają braki kadrowe - wyjaśniła Okra.
  - Aaa, czyli to nasza wina?
  Lider delegacji ponownie powstrzymał jego temperament.
  - Mniejsza o kontakty, bo wszyscy wiemy, że to martwe prawo. W Wolnej Strefie zbierają się przecież wszyscy niezadowoleni z waszych rządów...
  - Nie ma ich z dużo - wtrąciła Okra, ale ambasador kontynuował niewzruszenie:
  - ...Nie sądzicie, że pozostawienie im swobody może prowadzić do tego, że nazbyt wzrosną w siłę?
  - Czy chodzi o coś konkretnego? - zapytał Zidane.
  - Neosaiyański Legion Vegety - rzucił hasło Kukitsa.
  Przedstawiciele nowej Plant popatrzyli po sobie pytająco, wreszcie Garland lekceważąco machnął ręką.
  - To tylko banda sfrustrowanych dzieciaków, jedna z wielu - stwierdził.
  - Nie według naszych informacji. Z danych, które zebraliśmy wynika, że stanowią już niemal regularną armię.
  - Udało się wam to ustalić w ciągu jednego dnia?
  - Oczywiście, że nie, nasi agenci od miesięcy obserwują sytuację. Tak jak wasi śledzą, co się dzieje u nas.
  - Wygląda, że faktycznie za dużo szpiegów wysłaliśmy do was i trochę zaniedbaliśmy własne podwórko - odezwał się po chwili Gebacca. - Informacja o NLV jest bardzo cenna. Zbadamy tę sprawę bezzwłocznie.
  - Bez urazy, wasza wysokość, ale twoja niewiedza w tej sprawie jest zupełnie niewiarygodna. Zwłaszcza w świetle dalszych faktów.
  - To znaczy?
  - Mamy podejrzenia, że Legion tylko pozornie stanowi siłę opozycyjną, a w rzeczywistości jest armią zaczepną przygotowywaną do wojny z Wszechsojuszem.
  - Na czym je opieracie?
  - Nasi agenci odkryli, iż ma on powiązania z kimś wysoko postawionym, należącym nawet do tej rady.
  - A konkretnie? - Król gestem zachęcił kosmitę do mówienia.
  - Z Lordem Saladinem.
  W sali zapanowała cisza jak makiem zasiał. Wszyscy zamarli z kamiennymi twarzami. Prawie wszyscy... Wspomniany eks-książę też zamarł, ale ze straszliwie głupią miną, doskonale widoczną mimo okularów-lustrzanek.
  - Macie na to dowody? - zapytał Gebacca.
  - Obawiam się, że nic, co by cię przekonało, wasza wysokość.
  - Rozumiem... Saladinie, czy masz jakiekolwiek powiązania z NLV?
  - Nie.
  - Sami rozumiecie - władca zwrócił się do ambasadorów - że mając wasze słowo przeciw słowu mojego najbardziej zaufanego współpracownika, to jemu muszę dać wiarę.
  - Rozumiemy to doskonale. - Taguir z szacunkiem skinął głową.
  - Ze swojej strony natomiast zapewniam was, że do tej pory uważałem NLV za niegroźną młodzieżową bojówkę i że zamierzam wkrótce zbadać tę sprawę.
  - Czy jeśli okaże się, iż mówimy prawdę i są rzeczywiście groźni, czy zamierzasz w jakiś sposób zareagować, wasza wysokość?
  - Tylko, jeśli naruszą granicę Strefy Kontrolowanej. Nie mogę ingerować, jeżeli ich działania ograniczają się do Wolnej.
  - Rozumiem. W takim razie mam jeszcze jedno, czysto hipotetyczne pytanie. Powiedzmy, że nasza armia wyląduje w Wolnej Strefie i zmasakruje tam wszystko co się rusza. Bez naruszania granicy. Czy wówczas powinniśmy obawiać się reakcji ze strony waszych sił?
  Król zadumał się, przesuwając wzrokiem po twarzach swoich współpracowników. Członkowie rady spoglądali przed siebie, starając się wyglądać możliwie obojętnie. Nie musieli zerkać na Gebaccę i zastanawiać się co odpowie, bo doskonale to wiedzieli. Więc uśmiechnął się i odpowiedział:
  - Nie. Chyba, że rdzenni mieszkańcy poproszą nas o pomoc...

  Amarant leżał na noszach, obwiązany bandażami i z lewą ręką na temblaku. Jego stan nie wymagał natychmiastowego przewiezienia do komory regeneracyjnej, więc chwilowo zostawiono go tu, obok zaparkowanego transportera medycznego. Wezwani przez Rufusa sanitariusze mieli pilniejsze sprawy.
  Kilka minut później podszedł do niego Kuuja.
  - Vivi i Brolly polecą z tobą i lekarzami. Trzymajcie się wersji, że wyciągnąłem was z pałacu niemal siłą. Ale Pan z nami nie było. Przemycę ją jakoś z powrotem... - Przerwał. - Nie udało im się uratować tego drugiego - stwierdził ponuro. - Miał na imię Marrow. Oficjalna przyczyna śmierci to, cytuję, "zatrzymanie akcji serca wywołane stosowaniem nielegalnego środka chemicznego", więc Rufus za to nie beknie.
  Książę milczał.
  - Ten, którego pokonał Vivi raczej przeżyje. On nazywa się Ginger. Choke zwiał. Jeśli cię to pocieszy, będzie miał przesrane w NLV.
  - Nie pociesza.
  - No tak. Pewnie sobie myślisz, że gdyby nie ty, nikomu by się nic nie stało?
  - Bo tak jest, Kuuja! Przylecieliśmy tu ze względu na mnie, nie?
  - Przylecielibyśmy prędzej czy później. Może nie dziś, pewnie za parę dni. Wyszłoby na to samo.
  - Jakoś mnie to nie przekonuje.
  Lanfan westchnął i pokręcił głową.
  - Pierwszy raz ktoś zginął na twoich oczach?
  - Tak.
  - I jak się z tym czujesz?
  - Jak? - zapytał książę. - Jestem wściekły! Że na to pozwoliłem, że nie umiałem temu zapobiec. Że byłem za słaby.
  - Za drugim razem będzie identycznie.
  - Co?
  - Pogódź się z tym, że przy następnym trupie też będziesz wściekły. Chyba, że sam tego kogoś zabijesz...
  - O czym ty mówisz!?
  - O życiu, Amarant. O tej planecie. To nie jest twoja bezpieczna Yasan, gdzie zagrożeniem są łobuzy kradnące w szkole kanapki. Tu podnosząc głowę musisz się liczyć z tym, że ktoś ci ją może rozbić. O ile nie będziesz silniejszy i nie rozbijesz mu pierwszy. Albo przynajmniej nie znajdziesz sobie kogoś, kto cię obroni.
  Szarowłosy uświadomił sobie, że po raz pierwszy Kuuja zwrócił się do niego po imieniu.
  - Jak w mordowni - zauważył.
  - Gorzej. W mordowni są zasady. Nie zarejestrujesz się, to jesteś bezpieczny, co najwyżej wyzwą cię od tchórzy. Nikt tam nikogo na siłę nie wpycha na arenę. Ale masz rację, poza tym jest podobnie. Jeśli chcesz dojść na szczyt musisz walczyć. A jeśli walczysz, musisz liczyć się z tym, że będą ofiary. Chcesz walczyć, książę?
  - Nie wiem.
  - Mnie też przykro, że ten koleś, Marrow, zginął. Co on mi zawinił? Założę się, że nawet nie wiedział, że ryzykuje życiem przemieniając się w oozaru. Ale nie zamierzam się obwiniać o jego śmierć. Wziął ten środek, albo dał go sobie wstrzyknąć. Na jedno wychodzi. Zagrał niebezpieczną kartą albo pozwolił komuś zagrać za siebie i przegrał. Jego błąd, jego strata.
  - Wszystko super, ale chyba nie potrafię zdobyć się na taki cynizm.
  - A ktoś ci każe? Jak dla mnie możesz się zakopać w piasku i czekać aż umrzesz. Ale możesz też wstać i wypatrywać czy ktoś kogoś nie wpycha na arenę, a jak już wypatrzysz, dać temu wpychającemu po mordzie. Albo samemu oberwać. Tak robi Pan. Według mnie to głupie, ale ona chyba jest zadowolona.
  - Kuuja...
  - No?
  - Dlaczego jesteś taki cięty na Lettusa?
  - Bo ma zwyczaj wpychania innych tam, gdzie sam by wszedł.
  - A czym się to różni od podejścia Pan?
  Białowłosy zmarszczył brwi.
  - Nie bądź taki cwany.
  Przez chwilę milczeli, obserwując jak dwadzieścia metrów dalej medycy uwijają się przy posłaniu Gingera.
  - Chcę walczyć, Kuuja. Ale nie potrafię.
  - Nie ma sprawy, nauczę cię.
 
Koniec rozdziału dwunastego.

Koniec części pierwszej.

Notka odautorska:
Zdaję sobie sprawę, że niektórzy czytelnicy czują się zawiedzeni początkowymi rozdziałami "Gehenny". Mało akcji, dużo dialogów, jeszcze więcej wyjaśniania tego czy tamtego. A co najgorsze - ciągle ta Nowa Plant. Nie zamierzam jednak (już więcej) tłumaczyć, czemu jest tak, a nie inaczej. Szkoda na to czasu, który wolę poświęcić na pisanie.
PS. Przyznaję, że walki na razie mi nie wychodzą tak jak bym chciał. Ale zamierzam się poprawić ;)


-> Wstęp <- | Rozdział XI <- | -> Rozdział XIII

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.

tlinelevel8\adjustright\rin0\lin3221\itap0 \rtlch\fcs1 \af1\afs22\alang1025 \ltrch\fcs0 \f38\fs19\lang1033\langfe1033\cgrid\langnp1033\langfenp1033 \sbasedon0 \snext9 \slink23 \sqformat \styrsid11865909 heading 9;}{\*\cs10 \additive \ssemihidden \sunhideused \spriority1 Default Paragraph Font;}{\* \ts11\tsrowd\trftsWidthB3\trpaddl108\trpaddr108\trpaddfl3\trpaddft3\trpaddfb3\trpaddfr3\trcbpat1\trcf