Część pierwsza - Saiyański książę

Wstęp | Prolog
001 | 002 | 003 | 004 | 005 | 006 | 007 | 008 | 009 | 010 | 011 | 012

Rozdział IX - Bitwy

  Momentalnie napór z dołu wzrósł na tyle, że fala Choke'a okazała się tyleż skuteczna co pistolet na wodę w starciu z tsunami. Saiyan zachował względny spokój. Przerwał atak, przyjmując falę przeciwniczki na skrzyżowane ramiona. Jednocześnie stworzył wokół ciała obłą osłonę ki. Nie dość silną, by zatrzymać potężny strumień energii, ale być może wystarczającą, aby go trochę osłabić i skierować część impetu na boki.
  To, czym oberwał wystarczyło, żeby został zmieciony, niczym kukła ustawiona na torze jadącego pociągu. Rzucony bezwładnie mógł się tylko modlić, by tarcza wytrzymała wystarczająco długo. Rychło w czas uświadomił sobie, że może zrobić coś jeszcze. Przy pierwszej okazji, impulsem ki, pchnął ciało do tyłu i w lewo, wylatując z rzeki energii, która poleciała gdzieś w przestworza.
  Pan przerwała atak. A raczej sam się przerwał, bo nie było już energii, z której mógłby dalej czerpać. Dziewczyna opadła, najpierw na kolana, a potem już ostatecznie - na twarz. Straciła przytomność.
  Choke dymił. Czuł że ma poparzone ręce i nogi. Widział też, że wszystkie wystające elementy jego pancerza przestały istnieć. Reszta także popękała od gorąca. Wyraźnie przegrał bitwę, ale... chyba zwyciężył wojnę. Wciąż miał siłę unosić się w powietrzu. I nie tylko. Nawet nie stracił formy Super-Saiyana.
  Wylądował powoli, nie chcąc ryzykować, że nadwerężone stopy lub kolana odmówią posłuszeństwa, i zaczął iść w ku przeciwniczce. Leżała na metrowej wysokości wybrzuszeniu w płytkim, ale szerokim kraterze. Bezbronna, jak ofiara na ołtarzu.
  Nie dotarł do niej. W połowie dystansu, drogę zastąpił mu Kuuja.
  - Ani kroku dalej, walka skończona - powiedział stanowczo.
  Zajęcza Warga nie zamierzał jednak rezygnować.
  - Odsuń się - warknął.
  - Walka skończona - powtórzył Lanfan. - Wygrałeś. Czego jeszcze chcesz?
  - Zejdź mi z drogi, mięczaku.
  - Zastanów się, Choke. Co zamierzasz zyskać? Nie pozwolę ci skrzywdzić dziewczyny. Jeśli teraz zawrócisz, zakończysz to starcie jako zwycięzca. Jeśli uprzesz się, by iść dalej, będę zmuszony skopać ci dupsko. Przez wzgląd na dawną znajomość daję ci dobrą radę: idź sobie.
  Ale słowa białowłosego spływały po Saiyanie jak woda po kaczce. Wszystko dlatego, że próbował rozmawiać z nim jak równy z równym. Duży błąd. Nie dość, że kiepsko mu to wychodziło, to jeszcze w oczach Choke'a wcale nie byli sobie równi. Żeby go przekonać, Kuuja musiałby prosić. A tego nigdy się nie nauczył.
  Dlatego Choke zareagował tak jak zareagował. Pogardliwie spojrzał rozmówcy w oczy i zrobił krok do przodu.
  Nie dostrzegł ciosu.
  Zastanawiał się później, czy zobaczyłby go będąc skoncentrowanym i dysponując pełnią sił. Uznał, że chyba tak, a przynajmniej chciał w to wierzyć. Ale, że zdołałby ten cios zablokować, już się nie łudził.
  Zdążył tylko poczuć uderzenie. Potem ogarnęła go ciemność. Fiknął kozła do tyłu i upadł bez przytomności na ziemię, już w czarnowłosej postaci.
  Od tej chwili wydarzenia potoczyły się szybko.
  Skoncentrowany na przeciwniku Kuuja nie dostrzegł w porę, nadciągającego z prawej strony zagrożenia. Jeden z podwładnych Choke'a - ten ponury - już w formie SSJ, z rozpędu kopnął go w kark. Rzucony na jedno kolano Lanfan zdołał podeprzeć się rękami i uchronił w ten sposób przed upadkiem. Odbił się z ugiętych łokci i wylądował na nogach, już przodem do nowego zagrożenia, przyjmując jednocześnie taisei - pozycję bojową. Zmroził przy tym napastnika takim wzrokiem, że ten momentalnie zrezygnował z pomysłu kontynuacji ofensywy. Zamiast tego rzucił się do ucieczki, w locie chwytając jeszcze swego nieprzytomnego dowódcę.   Drugi z towarzyszących Zajęczej Wardze Saiyanów niewiele myśląc śmignął jego śladem.
  Na ten widok, mały Vivi z równie dzikim co bojowym wrzaskiem ("Tchórze!") ruszył w pogoń. Brolly dał ostro po silnikach TurboJeta i podążył za nim.
  - Staaaać, gówniarze! - Kuuja spróbował zatrzymać ich krzykiem, ale bezskutecznie. Zaklął głośno i brzydko. - Zostań z nią! - nakazał Amarantowi i sam także poleciał za grupą, zostawiając zupełnie osłupiałego księcia samego.
  Półsaiyan spojrzał jeszcze z roztargnieniem za szybko znikającą w oddali grupką i przeszło mu przez myśl, że opowieści o Nowej Plant, które czasami docierały do niego na Yasan-sei, nie tylko nie okazały się przesadzone, ale nawet w jednej czwartej nie oddawały tempa, w jakim toczy się życie na tej planecie. Ostatecznie, ile razy na poprzednim świecie był świadkiem jak jedna osoba dokonuje trwałych zmian w krajobrazie? A przecież minęły dopiero trzy godziny odkąd wstał z łóżka...
  Uniósł się w powietrze i wylądował obok nieprzytomnej dziewczyny. Zostać z nią...? No dobrze, to potrafił, Ale co jeszcze miał zrobić? Co w ogóle mógł zrobić? Jakie zachowanie jest właściwe, gdy ktoś legnie z totalnie wyczerpaną ki? Poczuł się nagle zupełnie bezradny i nieprzygotowany do życia. Nigdy nie dane mu było zdobyć wiedzy, która tutaj pewnie uchodzi za elementarną. Wszystkie wiadomości, jakie wyczytał z książek o planecie Saiyanów wydawały się teraz kompletnie bezużyteczne.
  Nie wiedział nawet, czy zdołałby ją obronić w razie jakiegoś zagrożenia. Do tej pory uważał się za dość silnego. Może nie bardzo silnego, ale sądził, że raczej powyżej przeciętnej. Tymczasem już pierwszy spotkany Super-Saiyan pozbawił go złudzeń. Aby pokonać Choke'a musiałby pewnie wykorzystać wszystkie umiejętności i techniki jakich nauczył się na Yasan. Pytanie, czy i to by wystarczyło...
  Z braku lepszych pomysłów założył skauter i zmierzył poziom mocy nieprzytomnej. Symboliczna jedynka oznaczała chyba, że nie jest dobrze. A może wręcz przeciwnie - fakt, że w ogóle był jakiś odczyt to dobra wiadomość? Nawet tego nie wiedział.
  Najbardziej ze wszystkiego Amarant nie znosił czekania i bezczynności. A bezczynnego czekania już totalnie nienawidził. Jak dużo czasu może minąć zanim Kuuja i dzieciaki wrócą? Bo książę zakładał, że kiedyś wrócą. Na razie horyzont był pusty. Skauter także nie wykrywał nic w pobliżu.
  Półsaiyan niemal podskoczył, gdy Pan jęknęła i poruszyła się.
  - Hej, nic ci nie jest? - zapytał i zaraz w myślach wyzwał się od idiotów, bo przecież widać było, że coś jest. - Coś cię boli? Czujesz nogi? Możesz mówić? - Nie mógł się zdecydować które pytanie zadać.
  Otworzyła oczy i skupiła na nim wzrok. Chwilę to trwało.
  - Ty...? Gdzie jest Kuuja?
  - Poleciał za młodymi.
  - Aaa... - wydała z siebie dźwięk, który mógł być zarówno potwierdzeniem, że zrozumiała jak i jękiem bólu. - A gdzie są młodzi?
  - Ścigają tamtych.
  - Aha. - Sięgnęła na oślep do pasa i wymacała skrytkę ze skauterem. Moment później obserwowała już świat przez zieloną szybkę. - Hm, nie ma ich w pobliżu.
  - Mogłem ci to powiedzieć... - zauważył Amarant.
  - To trzeba było... Pomóż mi wstać.
  Spełnił prośbę na tyle na ile okazało się to możliwe - próba utrzymania się dziewczyny na nogach zakończyła się niepowodzeniem. Opadła bezsilnie do pozycji siedzącej.
  - Nie jestem płaska - powiedziała niespodziewanie.
  - C-co? - zapytał z głupim wyrazem twarzy.
  - Nie jestem płaska. To tylko tak wygląda przez ten pancerz.
  Odwrócił głowę, żeby nie wyszło, że stara się od razu zweryfikować wczorajsze spostrzeżenia (choć zamierzał zrobić to później, dyskretniej).
  - Co do wczoraj, ja... - Odważył się znów nawiązać kontakt wzrokowy. - Ty krwawisz - powiedział bezwiednie na widok czerwonych kropel wypływających ze skaleczenia nad lewą brwią i ściekających po twarzy dziewczyny.
  - Tak, co miesiąc. Ale to podobno nic groźnego.
  - Co? A... Nie o to mi chodzi. Na głowie.
  Dotknęła czoła i przyjrzała się śladom na dłoni.
  - Hm, faktycz... - zaczęła, ale książę już pospieszył z chusteczką, którą przycisnął do rany. Umilkła, zaskoczona. W normalnych okolicznościach pewnie odtrąciłaby jego rękę, ale teraz zwyczajnie nie miała na to siły. Ani też specjalnej ochoty.
  Sztucznie wywołana bliskość nie mogła jednak trwać zbyt długo, zwłaszcza w towarzystwie równie nienaturalnej ciszy. Sytuację rozwiązał sam Amarant, przekazując chusteczkę poszkodowanej.
  - Przykładaj, o, w ten sposób, aż przestanie - poinstruował, machając rękami przy własnej głowie, jak głupek.
  - D-dzięki - wydukała, nieprzyzwyczajona do wypowiadania tego słowa.
  Znowu umilkli, jednocześnie spoglądając gdzieś na boki, jakby spodziewali się znaleźć temat do rozmowy leżący na ziemi.
  Zadziwiająco, chyba jakimś cudem znaleźli, bo odezwali się jednocześnie:
  - Świetnie walczyłaś! - powiedział książę.
  - Dałam ciała, co? - rzekła w tym samym czasie dziewczyna.
  Oboje przerwali, speszeni, po czym roześmiali się trochę nerwowo.
  - Naprawdę, nie masz się czego wstydzić - zapewnił ją szczerze. - Walczyłaś jak równa z równym przeciw Super-Saiyanowi.
  - No, nie bardzo. Robił ze mną co chciał.
  - Nieprawda - zaprotestował, już nieco mniej szczerze ale równie gorąco. - Muszę cię przeprosić za to co powiedziałem wcześniej. Nie doceniałem cię, teraz nie jestem już pewien, czy bym cię pokonał.
  Zmrużyła oczy.
  - Saiyani nie przepraszają. Poza tym wczoraj byłeś o krok od zwycięstwa.
  - Ale nie walczyłaś na serio...
  Zdziwiła się wyraźnie.
  - Dlaczego tak sądzisz?
  - Masz poziom mocy prawie jedenaście tysięcy. Mój jest dużo niższy.
  - Ile? - Roześmiała się, tym razem wesoło. - Skąd to wytrzasnąłeś?
  Wskazał palcem swój skauter. Nieco starszego typu niż te używane przez NLV, ale i tak dość nowoczesny.
  - Dokładnie 10,940 - powiedział.
  - Coś ci się musiało rozregulować. - Wzruszyła ramionami. - Mój poziom to 8,600.
  - Hm, może faktycznie coś się przepaliło... W pewnym momencie wskazał nawet piętnaście tysięcy. Ale do tej pory działał dobrze...
  - Wyprodukowany na Yasan-sei? - zapytała z przekąsem.
  - No tak, ale...
  Nie dokończył, bo rzuciła mu swój.
  - To jest porządny skauter, a nie to nowomodne badziewie.
  - Wygląda dość archaicznie. - Amarant zważył urządzenie w dłoni. - Ciężki i duży, zakrywa całe ucho.
  Zdjął swój i przymierzył pożyczony. Ujrzał pół świata w zielonych barwach. Menu także było starego typu - średnio intuicyjne. Odczepił gadżet od głowy i oddał właścicielce.
  - Od lat działa bez zarzutu - wyjaśniła. - Należał do mojej matki. Tak przynajmniej twierdzi ojciec. Nie wiem czy to prawda, nie pamiętam nic sprzed choroby. Mama właśnie na nią zmarła. Dlatego przylecieliśmy na Nową Plant, tu mogli mnie wyleczyć. Miałam wtedy dziewięć lat. Wcześniej podobno mieszkaliśmy na takim jednym księżycu. Kuuja mówił ci o tym? Na pewno, plotkowanie to jego ukryta słabość.
  - Coś tam wspominał - przyznał książę.
  Na Nowej Plant mówienie o kimś miało chyba moc jego przywoływania, bo nie minęło dziesięć sekund, a Kuuja wylądował na skraju leja. Nastąpiło to tak gwałtownie, że dwójka półsaiyanów omal nie zaliczyła zawałów. Nie potrafili sami wyczuwać ki bez koncentracji, a skautery zdążyli powyłączać. Zareagowali dość nerwowo, szczególnie Pan, która z miejsca - i sama nie wiedząc dlaczego - ukryła zakrwawioną chusteczkę.
  Całe szczęście, Lanfan jeszcze przez moment zaabsorbowany był przewieszonym przez jego ramię, pomstującym i wyrywającym się Vivim. Brolly lewitował w swoim TurboJecie parę metrów dalej.
  Wreszcie młodego buntownika udało się postawić na ziemi i uspokoić. Wyglądał na śmiertelnie obrażonego. Jego pogromca otarł pot z czoła i westchnął z wysiłku.
  - Dogoniłem go w ostatniej chwili - wyjaśnił podchodząc do wysepki na której siedziała Pan. - A wy co? Wyglądacie jakbyście zobaczyli ducha Bardocka. Stało się coś?
  Skwapliwie i jednocześnie zapewnili go, że wszystko w porządku. Skwitował to zmarszczeniem prawej brwi.
  - Widzę, że zdążyliście się dogadać.
  - No tak. Okazał się nie taki zły.
  - O, aż tak? - zdziwił się teatralnie białowłosy. - Potraktuj to jako wyraz najwyższego uznania, bo nic milszego nie usłyszysz - wyjaśnił Amarantowi.
  Książę dumnie wystawił do przodu dolną wargę i pokiwał głową z uznaniem dla samego siebie. Saiyanka zmarszczyła brwi w udawanym gniewie.
  - A poszczuć cię Vivim? - zagroziła Lanfanowi.
  - Na bogów, nie... - jęknął. - Na dzisiaj wystarczy. Jak się czujesz? - zapytał dziewczyny, już poważniej. - Możesz latać?
  - Nie mogę nawet chodzić.
  - Trzeba cię wsadzić do komory regeneracyjnej. Na szczęście do Brussel już niedaleko.
  - No właśnie, kim jest Brussel? - zapytał książę. - Poprzednio nie zdążyliście mi powiedzieć.
  - To moja babcia - wyjaśniła Pan. - Ze strony ojca.
  - Matka lorda Saladina? Musi być bardzo stara!
  - Taa, ale wierz mi, że nie warto jej tego wypominać.

  Oddziałek Choke'a nie oddalił się zbytnio. Owszem - wycofali się, ale nie zamierzali uciekać, w końcu byli na swoim terenie.
  Zajęcza Warga ocknął się dość szybko. Zorientował w sytuacji, wypytał o szczegóły, zasadził pięścią w twarz Ponuremu i opieprzył go za uciekanie z pola walki. Potem pomógł się podnieść i uznał słuszność decyzji. Przez chwilę zastanawiał się nad tym co zrobić, po czym nerwowo zaczął wystukiwać na skauterze polecenia.
  Urządzenie nie reagowało, więc zdenerwował się jeszcze bardziej i rozgniótł je w dłoni. Zabrał egzemplarz należący do Młodego, skonfigurował na swój profil i otworzył awaryjny kanał komunikacyjny do Lettusa.
  - Witaj Choke - przemówił głęboki głos ze słuchawki. - Coś się dzieje?
  - Owszem, mamy kłopot, a nawet trzy. Jeden duży.
  - A konkretnie?
  - Kuuja.
  To jedno słowo wystarczyło. Lider NLV milczał kilka sekund.
  - Rozumiem, że potrzebujecie wsparcia - bardziej stwierdził niż zapytał.
  Zajęcza Warga przygryzł wargę.
  - Tak - przyznał.
  - Macie szczęście, Korn jest w pobliżu.
  - Korn? Co on tu robi?
  - Odbiera przesyłkę od szefa. Każę wam dostarczyć jedną kapsułkę. Czy to wystarczy?
  Twarz Choke'a rozpromienił radosny uśmiech.
  - Wystarczy, jak najbardziej.
  - Świetnie. Będzie u was za pół godziny.
  Nie zdziwili się, gdy dotarł już po kwadransie. Wśród niektórych młodszych legionistów niezawodność Korna zdążyła osiągnąć status legendy. Był najstarszym Saiyanem należącym do NLV i zarazem jedynym, który pamiętał czasy planety Vegeta, choć opuszczając ją liczył sobie zaledwie jedenaście lat. Pozostali nie urodzeni na Nowej Plant członkowie oddziału rekrutowali się spośród popularnych "kukułczych jaj". Tak nazywano wojowników wysłanych w dzieciństwie, jeszcze przed zniszczeniem poprzedniego świata, na przeróżne planety, by podbili je w odpowiednim czasie. Dzięki komputerowym bazom danych, które przywieziono z Vegety, dużą ich część udało się ściągnąć z powrotem.
  Plotka głosiła, że to właśnie Korn wyszedł z ideą stworzenia Legionu, nie potrafił jednak sam wprowadzić jej w życie. Mimo graniczącego z fanatyzmem poświęcenia nie miał ani zdolności przywódczych ani zmysłu organizacyjnego. Z ulgą uznał więc zwierzchnictwo młodego, ale charyzmatycznego Lettusa. Zadowolił się statusem przybocznego, doradcy i prawej ręki.
  Co prawda, momentami dało się dostrzec, że przywódca nie czuje się aż tak emocjonalnie związany z NLV jak może powinien. Traktował organizację raczej jako środek do osiągnięcia innych, wyższych celów. Na razie oznaczało to, że podążali z Kornem wspólną ścieżką. Na pewno zaś dobrze się uzupełniali.
  Postawny i dobrze zbudowany, przyboczny Lettusa mógłby budzić szacunek samym wyglądem, gdyby nie wiecznie ponura twarz zawodowego mordercy i nieprzyjemny, chropowaty głos. Nikt nie ośmielił się mu bezpośrednio sprzeciwić, bo oznaczało to narażanie na ryzyko jeśli nie życia, to przynajmniej przednich zębów. Korn nie posiadał choćby namiastki poczucia humoru. Trudno stwierdzić, czy w ogóle rozumiał to pojęcie. Całości wizerunku dopełniał jego zwyczajowy strój - wykonany na zamówienie masywny, czarno-szary pancerz i starego typu skauter, którego nigdy nie zdejmował.
  Powitał ich charakterystycznym, coraz popularniejszym w szeregach legionu, gestem - trzema palcami prawej dłoni dotknął emblematu NLV na piersi. Odpowiedzieli mu identycznie.
  - W czym problem? - zapytał bezceremonialnie, nieświadomie dając Choke'owi do zrozumienia, że Lettus zwyczajnie wydał rozkaz i nie bawił się w wyjaśnienia.
  - Trójka mieszańców. Dosyć silni - wyjaśnił zdawkowo Zajęcza Warga.
  Korn pokiwał głową, ale nie skomentował. Zamiast tego sięgnął po przymocowany do pasa pojemnik na kapsułki. Otworzył go, po namyśle wyjął jedną i rzucił rozmówcy.
  - Teraz wygracie na pewno, o ile odważycie się tego użyć.
  - Co chcesz przez to powiedzieć?
  - Zobaczysz, jak ją otworzysz. Pamiętajcie, że nie może dostać się w ręce naszych wrogów. To, co wam zostanie, oddacie Lettusowi, może się przyda komu innemu.
  - Dobrze.
  Przyboczny najwyraźniej uznał rozmowę za zakończoną, bo ponowił pozdrowienie trzech palców i uniósł się w powietrze, chcąc odlecieć. Nie uczynił tego jednak od razu, przez chwilę jakby chłonął wiatr.
  - Nie zawiedźcie Legionu - powiedział, rzucił im jeszcze ostatnie, wiele mówiące spojrzenie i wystartował, szybko znikając w przestworzach.

Koniec rozdziału dziewiątego.

Notka odautorska:
Wszystkim czytelnikom, którzy po tym rozdziale stwierdzili, że między Amarantem i Pan "coś się kroi" chcę przypomnieć, że scen erotycznych w fanfiku nie planuję :P


-> Wstęp <- | Rozdział VIII <- | -> Rozdział X

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.

ocalizedText="B<5=0"/> <Text ID="#(loc.ids_is_finish)" LocalizedTex