Edge Story - bohater i tyran
WstępCzęść pierwsza | Część druga | Część trzecia | Część czwarta | Część piąta
Posłowie
Część piąta: Nowy dom
Ostatni odcinek ESa, mimo obecności w nim pewnego rodzaju postaci, dedykuję Gokuzboku - bo zasłużył!
"I am the one who chose my path.
I am the one who couldn't last.
I feel the life pulled from me.
I feel the anger changing me.
Sometimes I can never tell,
If I got something left of me."
KoRn - "Did My Time"
VA: Narodziny potęgi
  Niczym w zwolnionym tempie obserwował fajerwerki towarzyszące śmierci kolejnego świata... jednego ze światów. Ich ilości od dawna już nie potrafił już zliczyć. Patrzył na potężną, choć mimo to niezdolną mu zagrozić kulę ognia, a widząc ją czuł ulgę. Ulgę, której wstydził się przed samym sobą i której nienawidził jak niczego innego we wszechświecie... we wszystkich wszechświatach.
  Trudno by mu było określić moment, w którym nastąpił przełom. Chwilę, w której, goniąc za zemstą, przekroczył cienką granicę oddzielającą go od tych, którymi wcześniej gardził... Kiedy poddał się temu, co płonęło w jego wnętrzu, żądając coraz to nowych porcji śmierci i zniszczenia. Jakże był głupi sądząc, że jest silniejszy od Razora, że znajdzie sposób na kontrolę tego... tej... no właśnie... czego? Siły? Istoty? A może demona? Nawet teraz, po piętnastu latach, nie był w stanie określić "tego" w żaden sensowny sposób. Wiedział tylko tyle, że żywiło się destrukcją i że czyniło go niewyobrażalnie potężnym.
Niewiele...
*Cinqueda*
  - Tutaj powinniśmy mieć trochę spokoju - stwierdził Edge, lądując na gorącym piasku. Cinqueda opadła obok, zupełnie nie zwracając uwagi na palące, pustynne słońce, chociaż musiało się jej dawać we znaki mocniej niż jej lżej ubranemu towarzyszowi.
  - Tak więc - podjął olbrzym po dłuższej chwili bezowocnego oczekiwania na jakieś słowa ze strony wojowniczki - jak się zapewne domyślasz zależy mi na dowiedzeniu się w jaki sposób mnie pokonałaś mimo mojej przewagi pod względem poziomu mocy.
  - Najpierw muszę się dowiedzieć kilku rzeczy - odpowiedziała. Pierwszy raz miał okazję słyszeć jej głos. Mówiła bardzo szybko, dość cicho, ale wyraźnie. - Zgodziłam się co prawda do was dołączyć, ale chcę ustalić dokładne warunki naszej współpracy. Czego ode mnie oczekujesz?
  - Skoro tak stawiasz sprawę... Dobrze. Przede wszystkim oczekuję, że nauczysz mnie tego co sama umiesz. Poza tym tylko tego, że będziesz wykonywać moje rozkazy. Będą one dotyczyć głównie walki... tak przynajmniej sądzę. Nie jestem jeszcze absolutnie pewien czym Umierające Gwiazdy będą się teraz zajmować, ale przypuszczalnie będzie to wymagać częstych podróży po wszechświecie, zapewne niebezpiecznych. Nie zamierzam jednak oczekiwać rzeczy niewykonalnych... to znaczy, że nie każę ci zabić kogoś o sile równej mojej własnej, na przykład.
  - A co będę dostawać w zamian?
  - Co? Hmm... - zastanowił się. - Dobre pytanie. - Przerwał na chwilę, po czym kontynuował: - Myślę, że właściwie wszystko czego tylko sobie zażyczysz. Nie sądzę, by istniały jakieś ograniczenia zdolne powstrzymać nas przed wzięciem sobie tego, co będziemy chcieli wziąć, co zaś będziecie robić gdy akurat nie będziecie mi potrzebni nie obchodzi mnie zupełnie... póki nie cierpią przy tym niewinni.
Jeśli nawet ta odpowiedź zaskoczyła Cinquedę, to nie dała ona tego po sobie poznać.
  - W takim razie zgadzam się - powiedziała. - O ile dobrze rozumiem ta planeta ma nam służyć jako kwatera główna i punkt wypadowy, tak?
  - Owszem...
  - Czy w takim razie dostanę pozwolenie na sprowadzenie tu swojej rodziny?
  Edge zrobił wielkie oczy, na chwilę opadła mu też szczęka.
  - Rodziny? - zapytał z niedowierzaniem. - To ty masz rodzinę? Męża? Dzieci?
  - Tak - potwierdziła krótko, wyraźnie nie zamierzając zagłębiać się w temat.
  - Skoro... Skoro już wszystko ustaliliśmy, to może skupimy się na tym po co tu przylecieliśmy. Miałaś mi wyjaśnić jakim cudem mnie pokonałaś. Moja moc była ze cztery razy większa...
  - Nie liczy się wielkość tylko sposób użycia - wyjaśniła, mówiąc teraz znacznie wolniej. Jej głos nadal brzmiał dość bezbarwnie. - Walcząc z silniejszymi od siebie korzystam z jednej do pięciu technik zapewniających mi przewagę. Z ilu na raz to zależy od potęgi przeciwnika. W walce z tobą używałam trzech z nich.
  - Trzech? To znaczy, że mogłaś być jeszcze skuteczniejsza?
  - Tak.
  - Dlaczego w takim razie nie skorzystałaś z wszystkich pięciu?
  - Po pierwsze: przewaga twojej mocy nie była aż tak duża. Po drugie: istniało prawdopodobieństwo, że będę musiała później walczyć z twoimi towarzyszami. Po trzecie: nie wiedziałam o twojej zdolności transformacji, miałam niekompletne informacje. Wiedząc o niej zabiłabym cię szybciej, zanim zdążyłbyś się przemienić.
  - Czy dałabyś radę pokonać mnie po przemianie, korzystając z wszystkich pięciu technik naraz?
  - Nie. Po pierwsze: różnica mocy między nami jest wtedy zbyt duża. Po drugie: nie wyczułam wtedy w tobie punktów krytycznych.
  - Jakich punktów?
  - To jedna z tych pięciu technik... - zawahała się, po raz pierwszy od początku rozmowy. - Właściwie nie jest "techniką" w ścisłym znaczeniu. Posiadam wrodzoną zdolność wyczuwania punktów krytycznych w organizmie przeciwnika. To bardzo rzadka cecha, ona zadecydowała o tym, że wyszkolono mnie na zabójczynię. Punkty krytyczne to miejsca, których trafienie wyrządzi przeciwnikowi największe szkody. Czasami jedno trafienie powoduje śmierć.
  - Ciekawe... To dlatego każdy z twoich ciosów był taki bolesny? - zapytał, ale nie czekając na odpowiedź mówił dalej: - Nie zabiłaś mnie od razu, dlaczego?
  - W twoim przypadku punkty krytyczne nie są tak wyraźne - wyjaśniła - a po przemianie nie wyczułam ich wcale.
  - Możesz mi wyjaśnić, gdzie dokładnie je mam?
  - Wszędzie tam, gdzie uderzałam... i w jeszcze jednym miejscu, ale trafienie tam jest bardziej bolesne niż szkodliwe. - Edge zmarszczył brwi, zastanawiając się o czym mówi Cinqueda, a kiedy to pojął, na samą myśl go zabolało. - Przydaje się głównie do wyłączania przeciwnika z akcji. Nie było konieczne, gdyż i tak miałam dużą przewagę.
  "I bardzo dobrze" - pomyślał, głośno zaś powiedział:
  - Mówisz, że to zdolność wrodzona, więc pewnie nie możesz mnie jej nauczyć... Wyjaśnij mi pozostałe...
***
  Wszelkie próby kontroli "tego" były z góry skazane na porażkę. Już ucząc się trudnej sztuki transformacji własnego organizmu w bestię wiedział, że to tylko tymczasowy środek zapobiegawczy, że zaledwie opóźni i spowolni tym cały proces. Naiff go ostrzegał, ale on, Wielki Edge, nie słuchał. Wiedział swoje. Wiedział, że jest potężny, że Naiff go niedocenia, że zdoła to opanować jeśli tylko włoży w to odpowiednio dużo wysiłku. To zawsze pomagało - przyzwyczaił się, że jeśli da z siebie wystarczająco dużo, to zdoła dokonać wszystkiego.
  Niestety, w tym jednym przypadku poniósł porażkę. Tłumienie "tego" wewnątrz sprawiło tylko, że zaatakowało później ze zdwojoną siłą. Szczęśliwie nie było wtedy przy nim żadnego z jego towarzyszy. Zniszczeniu uległ niemal cały pobliski układ gwiezdny, a on sam zapłacił za swą ignorancję wyrzutami sumienia. Nie była to zbyt duża cena, jeśli brać pod uwagę co stracili mieszkańcy unicestwionych planet. Później było tylko coraz gorzej. Kolejne światy, kolejne ofiary i kolejne wyrzuty. Te ostatnie z czasem stawały się jednak coraz mniej wyraziste, aż wreszcie ustały zupełnie. Milion trupów, dwa miliony trupów? Jakie to miało znaczenie?
*Dao*
  Pierwszym co Dao zrobił po wylądowaniu na Tarey było zaczerpnięcie głęboko powietrza, drugim zaś zagadnięcie swego rosłego, niebieskoskórego przywódcy. Wiele rzeczy nie dawało staremu wojownikowi spokoju.
  - Edge, proszę, wytłumacz mi coś, bo za żadną cholerę nie mogę tego pojąć. Skąd ta planeta? Skąd ona się tu wzięła? Wygląda na nietkniętą! Przecież już dawno ktoś powinien ją odnaleźć!
  - Szczerze mówiąc, Dao - uśmiechnął się Edge - to nie mam zielonego pojęcia. Zapytaj Sashi-Zoe.
  - Co? - zapytał odruchowo Dao. - Jaja sobie ze mnie robisz?
  - Tak trochę... Chodź, musimy pogadać na osobności.
  Unieśli się w powietrze na wystarczającą wysokość, by być pewnymi, iż nikt ich nie usłyszy. Edge rozejrzał się, nie bez przyjemności obserwując widoki, jakich nie uświadczył nawet na Racca-sei, dotychczas najpiękniejszej ze znanych mu planet. To wszystko należało teraz do niego i czuł się z tym bardzo dobrze.
  - Słuchaj, Dao - zaczął po dłuższej chwili. - To co teraz usłyszysz zachowaj, przynajmniej na razie, dla siebie. Tylko tobie ufam na tyle, byś mógł to wiedzieć z jednoczesną świadomością, że być może zdołasz tę wiedzę jakoś spożytkować... Nigdy nie byłem na tej planecie, ale wiedziałem o jej istnieniu.
  - A można wiedzieć skąd? - zaciekawił się starszy wojownik.
  - Od Sashi-Zoe... - Dao popatrzył na niego z powątpiewaniem. - Wiem, że to idiotycznie brzmi, ale posłuchaj mnie do końca. Tego dnia kiedy spotkaliśmy Razora i zostałem pokonany, on mi się przyśnił.
  - Razor?
  - Nie, Sashi - sprostował olbrzym. - Przyśnił mi się, a we śnie przekazał mi... Tak, przekazał - powiedział z naciskiem na ostatnie słowo - nie powiedział... Przekazał mi, że muszę zabić Razora i że jeśli to zrobię, czeka mnie nagroda.
  - Powiedz mi, że znowu robisz sobie jaja...
  - Nie tym razem, Dao - powiedział Edge poważnie. - Nie pytaj dlaczego, ale uwierzyłem mu wtedy i między innymi dlatego postanowiłem nie uciekać, mimo iż to zaproponowałeś. Nie tylko dlatego, ale to był jeden z powodów... No i ta planeta właśnie jest moją nagrodą. Pewnego dnia na Linva-sei powiedziałem mu, że skoro zabiłem Razora, to czekam na nagrodę i... przyprowadził nas tutaj.
  - Ale skąd wiedziałeś, że chodzi o planetę? - zapytał nadal nie przekonany Dao. - Nie mów, że też ci się przyśniła - dodał ironicznym tonem.
  - Akurat nie... po prostu wiedziałem. Właściwie to... ja chciałem mieć taką planetę. Wydaje mi się, że Sashi o tym wiedział.
  - Genialnie. Mamy w drużynie niemego Dżina. Myślisz, że mógłbym go poprosić o psa?
  - Spoważniej, Dao, jeszcze nie skończyłem - mruknął Edge nieco ostrzej.
  - Przepraszam...
  - Na Liva-sei mówiłem ci o tym, że dzieje się ze mną coś niedobrego... Wydaje mi się, ale tylko wydaje, że dzięki pomocy Naiffa jestem w stanie ten proces powstrzymać. Chodzi o moją formę bestii... w niej zapieczętowana jest teraz cała moc jaką zyskałem po zabiciu Razora, więc na co dzeń mogę pozostać sobą. Mam nadzieję, że tak już będzie zawsze, ale... - zawahał się. - Mówię to czysto hipotetycznie, tylko na wypadek, gdybym się teraz mylił - zastrzegł. - Powinieneś się zorientować, jeśli jednak mi się nie uda... Proszę, znajdź wtedy kogoś, kto zdoła mnie powstrzymać. Kogoś, kto zdoła mnie... zabić.
  Dao uśmiechnął się tak, jak gdyby chciał wyśmiać swego rozmówcę i faktycznie był tego bardzo blisko.
  - Edge, teraz ty posłuchaj. Sam nie wiem czy się śmiać, czy płakać. Powstrzymać ciebie? Zabić ciebie? Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego jak potężny jesteś?
  - Tak - stwierdził Edge poważnie. - Wiem to. Wiem też, że istnieją gdzieś wojownicy ode mnie potężniejsi, albo co najmniej równie silni. Nie mówię, że odnalezienie ich będzie łatwe... nie mówię nawet, że będzie trudne, bo to słowo jest za słabe. To będzie zapewne znacznie trudniejsze niż ci się wydaje, bo zamierzam stać się jeszcze silniejszy.
  Dao zbladł lekko.
  - Teraz już zaczynasz mnie przerażać - powiedział. - Ale dlaczego?
  - Tego nie mogę powiedzieć nawet tobie... Jeszcze nie... - ściszył głos - a być może nigdy. Ale muszę wiedzieć, czy się zgadzasz. Jeśli odmówisz, zrozumiem, bo przecież po prostu próbuję przerzucić na ciebie część odpowiedzialności za mnie samego... a być może za cały wszechświat.
  Starszy wojownik przełknął ślinę ze zdenerwowania. Ta rozmowa nic a nic mu się nie podobała, ale mógł odpowiedzieć tylko w jeden sposób.
  - Zgadzam się, Edge. Zrobię o co prosisz, jeśli to będzie konieczne.
***
  Kiedy nastąpił pierwszy "atak" - tak, to słowo pasowało do tego co się wówczas działo - Edge musiał przyznać, że to Naiff miał rację. Nie przyznał jednak, a kosmita o aparycji kreta zginął bardzo szybko. Było to zaledwie kilka miesięcy po przybyciu na Tarey. Nie pomogło Naiffowi nawet to, że opanował transformację znacznie lepiej od swego ucznia. Różnica mocy była po prostu zbyt duża.
  Tak, moc. Moc była drugą rzeczą, jakiej "to" żądało. Edge nie wiedział, czy tylko potęgowało jego własne dążenia, czy miało swoje własne cele, ale rósł w siłę konsekwentnie i stale, nie widząc granicy dla swego potencjału. Czasami wydawało mu się, że jest już po prostu absurdalnie potężny i nie wyobrażał sobie do czego mogłaby służyć jeszcze większa siła. To uczucie mijało jednak za każdym razem gdy wchodził do wnętrza Sfery...
*Cathan*
  Sposób myślenia Cathana był generalnie dość prosty i ograniczał się do stosowania w każdej życiowej sytuacji najbardziej naturalnego z praw rządzących wszechświatem - prawa silniejszego. Błękitnooki wojownik mógł podporządkować się komuś, kogo uważał za doskonalszego, a więc potężniejszego od siebie, ale oczekiwał takiego samego podporządkowania od każdej istoty słabszej. Dlatego też początkowo miał spore problemy z przyzwyczajeniem się do wzajemnych stosunków panujących wśród Umierających Gwiazd. Po prostu - pojęcie zupełnie jego zdaniem nielogicznych zależności między członkami grupy wymagało od niego ukierunkowania myśli całkowicie różnego od właściwego mu do tej pory. Nie miał żadnego problemu z zaakceptowaniem olbrzyma jako naturalnego przywódcy, ale już fakt, iż traktował on raczej Dao, a nie jego samego, jako swojego najbliższego współpracownika był dla niego kompletnie niezrozumiały. Nie chodziło o to, że czuł się "urażony", kiedy z każdą ważniejszą sprawą Edge zwracał się do "starucha". On tego po prostu nie rozumiał - stało to w sprzeczności ze wszystkim co wpajano mu - i co sam sobie wpajał - przez całe życie. Był przecież - po przywódcy - najsilniejszym z wojowników i to jemu w pierwszej kolejności należała się uwaga wodza. Początkowo sądził, że może Edge chce go za coś w ten sposób ukarać, ale szybko odrzucił tę myśl, gdyż nie znalazł żadnego powodu, by zasłużyć na karę.
  Dopiero później domyślił się, że olbrzym po prostu dowiaduje się od Dao różnych rzeczy. Cathana nie nauczono szanować wiedzy. Na jego planecie starszych i słabszych pozbywano się jak wszystkich innych słabszych - czyli bardzo szybko. Jeszcze długo znaczna większość decyzji podejmowanych przez jego pryncypała miała być dla błękitnookiego wojownika kompletnie niezrozumiała.
  Dlatego też, po przybyciu na Tarey, Zabójca Bogów nie próbował zajmować się niczym aktywnie i wyciszywszy się wewnętrznie usiadł spokojnie na jakimś kamieniu, cierpliwie czekając aż Edge zdecyduje sie poświęcić mu część swojego czasu. Oczywiście nie pogodził się ot tak z rolą czyjegoś sługi - traktował ten stan jako tymczasowy. Znajdował się w idealnej pozycji, by zaatakować stanowisko przywódcy grupy, ale wiedząc, że w tym momencie taka próba zakończyłaby się z całą pewnością fiaskiem, postanowił czekać na bardziej sporzyjające okoliczności.
  - Cathan... - usłyszał głos Edge'a, wstał więc i spojrzał na niego, a raczej: w jego stronę. Jednolicie błękitne oczy rejstrowały obraz nieco inaczej niż u większości istot humanoidalnych. Nie skupiał wzroku na jakimś konkretnym punkcie, widział w znacznie szerszej perspektywie. - Możemy zamienić dwa słowa?
  - Mów...
  - Domyślasz się dlaczego tu przybyliśmy?
  - Nie - zaprzeczył Zabójca Bogów. - Wiem po co ja bym tu przybył - kontynuował z dużą dawką ironii w głosie - ale ostatnio zupełnie nie nadążam za twoim tokiem myślenia, więc prawdopodobnie cel w jakim się tu znaleźliśmy jest zupełnie inny niż sądzę.
  - A co dokładnie byś zrobił po dotarciu na taki świat?
  - Duża, ładna planeta, z ogromną ilością bogactw... Zapewne uczyniłbym z niego stolicę kosmicznego imperium.
  Edge pokiwał głową z uznaniem.
  - Co prawda nie będzie to "imperium"... Nie używaj przy mnie tego słowa, dobrze? Tak czy inaczej, trafiłeś w sedno - powiedział z uśmiechem - właśnie to masz zrobić.
  - Ja mam zrobić? - zdziwił się lekko Cathan.
  - Tak, ty. Byłeś królem swej planety, więc nadajesz się do tego o wiele bardziej niż ja. Zresztą, nie będę miał na to czasu.
  - Nie będziesz miał czasu? - zapytał podejrzliwie błękitnooki. - A cóż takiego będzie ci ten czas zajmowało?
  - To akurat w żadnym stopniu nie powinno być twoim zmartwieniem - uciął Edge.
  Cathan nie drążył tematu, wręcz przeciwnie, szybko go zmienił:
  - Jeśli ma tu być stolica, będziemy musieli trochę naruszyć tę planetę. Miasta, kopalnie..
  - Nic z tego. Jedyne co ma tu powstać, to nasza kwatera główna i na życzenie każdego z nas, jego własna siedziba.
  - To może być trudne...
  - Nie mówiłem, że będzie łatwe - zauważył olbrzym. - Jeśli będziesz czegoś potrzebował... materiałów, sprzętu, ludzi, to sobie to po prostu weźmiesz. Jesteśmy w dość gęsto zaludnionej galaktyce, więc powinieneś znaleźć wszystko jak nie na jednej to na innej planecie. Tam, gdzie nie wystarczy reputacja Umierających Gwiazd będziesz mógł użyć siły... w rozsądnym zakresie. Zostawiam tobie decyzję jak bardzo rozsądnym, ale nie niszcz zbyt wiele. - Spojrzał na podwładnego twardo, ale nie doczekał się reakcji. - Przy okazji, na każdej planecie rozgłaszaj, że znajduje się teraz pod opieką Umierających Gwiazd i że nie muszą, a nawet nie powinni uznawać żadnego innego zwierzchnictwa. Przekazuj też, że pomożemy, jeśli ktoś spróbuje im takie zwierzchnictwo narzucić, wystarczy się do nas zgłosić. Nie wolno ci przyjmować nikogo bezpośrednio do Umierających Gwiazd, ani skrzywdzić nikogo z naszej grupy, poza tym masz wolną rękę we wszystkim. Podlegasz bezpośrednio mnie i tylko mnie. Przekażę pozostałym, że twoje słowo musi dla nich mieć taka samą wagę jak moje. Jakieś pytania?
  Cathan uśmiechnął się bardzo, bardzo szeroko.
  - Kiedy mam zacząć?
***
  Uaktywnił otrzymany od Alcary amulet wkrótce po przybyciu na Tarey i, wiedząc jak znacznie silniejszy stał się od momentu opuszczenia swego wszechświata, od razu spróbował dotrzeć do Rdzenia. Dotarł znacznie dalej niż za pierwszym razem, ale nie dość daleko, by mieć choćby wrażenie, że zbliżył się do celu. Spróbował ponownie i efekt był podobny. Podjął więc trzecią próbę... i bardzo wiele kolejnych. Z czasem nauczył się omijać energetyczne wiry, unikać groźnych wyładowań i nie próbować przelatywać przez smugi kolorowej mgły.
  Pewnego razu zaszedł bardzo daleko, tak daleko, że sam nie wiedział ile dni spędził bez przerwy w Sferze. Dotarł jednak do czegoś w rodzaju nieprzekraczalnej granicy - gigantycznej tęczowej chmury, będącej chyba materialnym ucieleśnieniem energii. Kiedy spróbował ją przekroczyć spotkał się jednak z ogromnymi trudnościami. Tak dużymi, że dochodził do siebie przez dwa dni. Wiedział, że wymiar wewnątrz sfery traktuje go jako intruza i stara się za wszelką cenę usunąć, było w tym jednak bardzo dużo przypadkowości, na tyle dużo, że przy sprzyjających okolicznościach dawało się tam prouszać. Dodatkowo, uodpornił się na ból na tyle, by jedno trafienie zielonego pioruna nie powodowało od razu porażki całej wyprawy. Ta niby-chmura jednakże zdawała się mieć świadomość i w dodatku była złośliwa. Wyglądało to, jakby postawiła sobie za zadanie nie przepuścić go nigdy, niezależnie od okoliczności, niezależnie od wysiłku, niezależnie od wszystkiego. Kiedy tylko wydawało mu się, że znalazł w niej jakiś słaby punkt, mniej zagęszczony obłok albo niewielką lukę, i próbował to wykorzystać, był atakowany ze zwielokrotnioną siłą i za każdym razem wyrzucany na zewnątrz Sfery. Próbował omijać chmurę, ale szybko okazało się, że ciągnie się ona niemal w nieskończoność i wyglądało, że stanowi coś w rodzaju osłony centrum wymiaru. To z kolei oznaczało, że była celowym utrudnieniem na drodze do Rdzenia, a Edge z czasem nabrał niemal pewności, że była ostatnią przeszkodą w dotarciu do niego. Uczepił się tej myśli niczym psychopata i bez przerwy ponawiał próby przebycia feralnego obłoku. Za każdym razem ponosił bolesną porażkę. Zgodnie jednak z zasadą, że to, co nie zabija, czyni silniejszym powoli, acz konsekwentnie zagłębiał się coraz bardziej w gęste, kolorowe pasma. Mimo to, zdawał sobie sprawę, iż nie czyni postępów dość szybko. Wyglądało na to, że nie obędzie się bez skorzystania z techniki fuzji...
*Falchion i Seimitar*
  Problemy zaczęły się od wypowiedzianych przez Cathana słów "mam za mało ludzi". Niestety, oddział operacyjny przydzielony błękitnookiemu (w osobach Sashi-Zoe i Naiffa - Dao i Cinqueda byli zajęci uczeniem Edge'a, a bliźniaczki jeszcze za młode) nie wystarczał na bieżące potrzeby Umierających Gwiazd, a to powodowało opóźnienia w pracach na Tarey. Po krótkiej rozmowie Edge zgodził się przyjąć do oddziału jeszcze kogoś. W ten właśnie sposób poznał Falchiona i Seimitara.
  - Przeprowadziłem wstępną selekcję kandydatów - powiedział Cathan, lądując na powierzchni planety, gdzie właśnie się z Edge'em teleportowali - żeby zaoszczędzić ci czasu.
  - Właśnie widzę - skwitował krótko Edge, patrząc na porozrzucane po pokrytej płytkimi kraterami równinie zwłoki. - Dobrze zrobiłeś.
  - Zostało dwóch... nie licząc tych, którzy zrezygnowali. - "Zrezygnowali" zapewne oznaczało, że zdołali uciec zanim zginęli. - Według mnie obaj się nadają, znacznie odstawali od reszty poziomem.
  - Na tyle znacznie, że nie zdołałeś ich zabić - domyślił się olbrzym. - To już o czymś świadczy.
  Błękitnooki nie odpowiedział, tymczasem obaj wojownicy wyczuli zbliżającą się do nich wysoką ki. To musiał być jeden z tych polecanych przez Cathana talentów. Nie minęła chwila, gdy kilkanaście metrów przed nimi stopy na ziemi postawił rosły, czarnoskóry mężczyzna o zdecydowanym spojrzeniu. Był względnie młody, mniej więcej w wieku Edge'a.
  - Czego chcecie?! - krzyknął. - Nie dość wam już śmierci?! Co wam zrobiliśmy?!
  - Masz rację, dość już śmierci - odpowiedział mu Edge. - Możesz ocalić resztę istnień tutaj, jeśli przystaniesz na nasze warunki.
  - Warunki? - zdziwił się tamten. - Jakie warunki?
  - Zostaniesz jednym z nas. Umierającą Gwiazdą.
  - Umierającą Gwiazdą? - powtórzył odruchowo tamten.
  - Wyraźniej nie potrafię mówić. Jeśli się zgodzisz, planeta będzie bezpieczna, nikogo więcej nie zabijemy. Jeśli odmówisz... cóż... nie radzę.
  - Ale... dlaczego ja?
  - Jesteś tu najsilniejszy - wyjaśnił Edge - a my potrzebujemy kogoś takiego, nic więcej. Dołączając do nas zgadzasz się bezwarunkowo wykonywać wszelkie rokazy. Niektóre mogą się kłócić z twoim poczuciem moralności, więc dobrze się zastanów zanim podejmiesz decyzję. Może lepiej będzie zginąć z czystym sumieniem? - Głos Edge'a brzmiał kompletnie obojętnie, ale wewnątrz siebie przywódca Umierających Gwiazd przeżywał burzę sprzecznych emocji. Oto miał zniszczyć, psychicznie lub fizycznie, kolejną pełną ideałów duszę. Nie chciał tego robić, ale nie mógł okazać słabości... Jeszcze nie teraz. Jego plan, jeśli miał się powieść, wymagał konsekwencji w działaniu.
  Czarnoskóry wydawał się lekko zdeprymowany słowami olbrzyma, zaś zanim zdołał odpowiedzieć wydarzyło się, jak to w takich przypadkach bywa, coś niespodziewanego. Momentalnie w pobliżu ujawniła się kolejna duża ki i miejsce, gdzie stał rozmówca Edge'a eksplodowało. Na swoje szczęście wojownik wykazał się refleksem i zdołał w porę odskoczyć. Naprzeciw niego wylądował kolejny czarnoskóry mężczyzna. Był chyba w podobnym wieku, nieco niższy, ale nawet mocniejszej budowy.
  - Śmiechu warte, Seimi - przemówił z szyderczym uśmiechem - uznali cię za silniejszego ode mnie. To ja, Falchion, jestem najpotężniejszy na tej planecie! - krzyknął w kierunku Edge'a i Cathana.
  - Doprawdy? - zapytał niebieski olbrzym. - Jakoś nie jestem przekonany...
  - Czy jeśli do was dołączę, będę mógł uwolnić ten świat od tego wrzodu? - zapytał ten nazwany Seimim, wskazując nowoprzybyłego.
  - Spróbuj szczęścia! - odkrzyknął mu tamten.
  - Nie byłeś taki hardy, kiedy miesiąc temu ten w płaszczu kopał ci tyłek!
  - Nie doszłoby do tego, gdybyś wypełniał swoje obowiązki, gnoju!
  - CISZA!!! - ryknął Edge, osiągając zamierzony efekt, wszyscy zamilkli. - Nie potrzebuję dwóch wojowników, musicie ustalić między sobą, który z was do nas dołączy.
  Cathan westchnął bezgłośnie, zaś dwaj wojownicy spojrzeli na siebie nawzajem z nienawiścią.
  - Zwycięzca bierze wszystko, dupku - stwierdził niższy, uśmiechając się złośliwie - może tym razem dasz radę?
  Te słowa wyraźnie wyprowadziły Seimiego z równowagi - momentalnie wystartował w kierunku przeciwnika, zbyt ofensywnie i zbyt nieostrożnie... Falchion wykorzystał to idealnie, wyczekał odpowiedniego momentu i uderzył centralnie w twarz szarżującego napastnika. Ku jego zaskoczeniu trafił tylko w widmo. Przeciwnik w tej samej chwili zmaterializował się za jego plecami i uderzył złączonymi pięściami w nasadę karku. Pod Falchionem ugięły się nogi i po chwili uderzył twarzą o ziemię. Zareagował odruchowo, odtaczając się na metr i unikając dzięki temu zmiażdżenia stopą przeciwnika. Poderwał się na nogi i jeszcze na ugiętych kolanach, posłał z wyciągniętych dłoni spory ładunek różowej ki, trafiając Seimiego w krocze. Wyższy z wojowników jęknął tylko i poleciał na dziesięć metrów do tyłu, tracąc na moment kontakt z rzeczywistością. Falchion nie wykorzystał tej przewagi, gdyż sam na chwilę się wyłączył - cios przeciwnika złamał mu lewy obojczyk, który odezwał się w teraz ostrym bólem.
  Edge uniósł lekko brwi. Ci dwaj od razu szli na całość, walczyli po to, by zabić. Walczyli... jak Cathan. To dlatego tak mu się spodobali.
  Tymczasem Seimi zdołał wstać, chociaż po jego minie wyraźnie widać było, że najchętniej jeszcze by sobie trochę poleżał.
  - Boli, co? - zadrwił Falchion. - To nowa technika, atakuje system nerwowy, trochę poboli. Nie poskaczesz sobie przez parę tygodni... no i tego, no wiesz... - zaśmiał się.
  - Zabawne - syknął Seimi, całą siłą woli powstrzymując się od zemdlenia z bólu - ale nie uchroni cię od porażki. Lewą rękę masz wyłączoną.
  - Pokonam cię tylko prawą, wołku.
  W odpowiedzi Seimi krzyknął krótko i zarzucił przeciwnika jaskrawymi pociskami Renzoku Energy Dan. Niższy z wojowników wyskoczył w górę, skoncentrował ki w prawej dłoni i rzucił pociskiem pod nogi unieruchomionego przeciwnika. Seimi skupił energię i uderzył w nadlatujacy ki-blast błękitnym strumieniem mocy. Zdmuchnął on atak Falchiona i trafił jego samego, eksplodując jasnoniebiesko. Niższy z wojowników stracił na chwilę koncentrację i z trudem uniknął uderzenia o ziemię, wyhamowując dosłownie w ostatniej chwili. Jego ubranie było w malowniczych, nadpalonych strzępach.
  Opadł swobodnie i zniknął, pojawiając się w ułamek sekundy tuż przy przeciwniku. Seimiemu każdy jeden ruch sprawiał niewymowny ból, więc nie próbował nawet unikać ciosu, który trafił go prosto w twarz, łamiąc nos. Następny prawy sierpowy odruchowo zablokował lewym przedramieniem, ale to tylko odwlekło nieuniknione - oberwał po raz kolejny, tym razem z kopa. Twarz zalała mu krew z kompletnie już zmasakrowanego nosa i sam nie wiedział jakim cudem utrzymuje się jeszcze na nogach. Mógł zrobić tylko jedno - uwolnić cała ki. To właśnie zrobił - impuls energetyczny odrzucił Falchiona, przewracając go, nieco pechowo, na lewą rękę. Niższy z wojowników wrzasnął z bólu, zaś Seimi wykorzystał jego chwilową niemoc i uniósł się w górę, koncentrując ki do ostatecznego ciosu.
  Ten jednakże nie nastąpił, Falchion, wykazując niesamowitą siłę woli, skoncentrował w lewej dłoni spory ładunek ki i wystrzelił go w powierzchnię planety. Odrzutu eksplozji posłał go w powietrze, w kierunku przeciwnika. Zwiększył jeszcze tempo lotu i zasadził Seimiemu z rozpędu kolejny cios, prosto w twarz. Falchion opanował lot, przeskoczył za plecy przeciwnika i uderzył obiema nogami, z przewrotki, posyłając wyższego z wojowników w kierunku gleby. Role się odwróciły - teraz to on szykował się do zadania wykańczającego ciosu. Skoncentrował tyle energii ile tylko potrafił zebrać w jednej dłoni, a nawet więcej, bo wściekłość i adrenalina dodawały mu sił, po czym posłał cały potężny ładunek w odzyskującego świadomość Seimiego.
  - O żesz kur... - zdążył powiedzieć ten ostatni, rzucając się desperacko w bok. Jego pachwinę przeszyła fala bólu tak silnego, że organizm odmówił mu posłuszeństwa i się wyłaczył. Seimi padł zemdlony, ale cel osiągnął - fala minęła go o całe siedem centymetrów, wbijając się w powierzchnię planety jak gorący nóż w masło, rozrzucając na boki gorące grudki. Widząc to, Falchion zbladł do tego stopnia, że zrobił się ciemnoszary. Nieco przytomniej zareagowali Edge i Cathan.
  - Mamy jakieś dwie minuty zanim dotrze do rdzenia planety. Teleportuj przytomnego - powiedział olbrzym - ja zajmę się tym na dole. Spotykamy się na Tarey.
  - Chcesz jednak zrekrutować obu? - zapytał zaskoczony Cathan.
  - Tak. Dobrze walczą, tobie przyda się dwóch wojowników, a ich rywalizacja sprawi, że będą się ciągle rozwijać. Chciałbym to zobaczyć.
  - Rozumiem - skłamał jego towarzysz.
  Nie można powiedzieć, by Falchion i Seimitar - bo tak brzmiało pełne imię "Seimiego" - zapałali do siebie jakimiś bardziej pozytywnymi uczuciami po tej walce. Raczej wręcz przeciwnie - przepaść ich dzieląca jeszcze się pogłębiła. Fakt, iż zostali ostatnimi przedstawicielami swojego gatunku nie miał tu nic do rzeczy, a nawet jeszcze bardziej podsycał płomień ich wzajemnej nienawiści. Obwiniali jeden drugiego o zniszczenie ich ojczyzny i zapewne któryś w końcu zginąłby, gdyby Edge nie pokazał im miejsca w szyku. Obu wcielił w szeregi Umierających Gwiazd, dając im kolejny powód do rywalizacji i zmuszając do współpracy podczas zadań. Jednocześnie zapewnił im względną izolację na co dzień - swoje prywatne kratery mieli po przeciwnych stronach Tarey - byli w tym wyjątkowo zgodni. Układ okazał się na dłuższą metę bardzo dobry. Co prawda Falchiona i Seimitara od walki na śmierć i życie powstrzymywało tylko słowo Edge'a, który stwierdził, że żadna Umierająca Gwiazda pod groźbą śmierci nie miała prawa skrzywdzić innego członka oddziału, czy nawet przebywać na przydzielonym mu obszarze planety. Tylko tyle... albo aż tyle.
VB: Niebezpieczne umysły
  Nauczenie się fuzji przyszło Edge'owi znacznie łatwiej niż się tego spodziewał - znał ją Dao i była dość śmieszna. Później poznał jeszcze kilka odmian tej techniki, bardziej lub mniej przydatnych. Niektóre z nich wymagały dodatkowych akcesoriów, inne tylko wysiłku ze strony użytkowników. Wszystkie jednak miały ze sobą coś wspólnego - były skuteczne tylko kiedy miało się pod ręką kogoś o zbliżonym poziomie mocy. W przypadku Edge'a dodatkowy problem polegał na tym, że jego ewentualny partner musiał być w stanie posługiwać się chi. Znalezienie osobnika spełniającego obydwa te warunki okazało się ekstremalnie trudne, ale Edge uparcie kontynuował poszukiwania, nie miał przecież nic do stracenia. Jednocześnie rozszerzał zasieg swojej władzy, starając się, by wieści o nim dotarły do jak największej części wszechświata. Liczył, że może dzięki temu kiedyś przybędzie do niego wojownik odpowiedni do jego wymagań. Zjawiało się wielu, żaden jednak nie spełniał warunków.
Najprostszym sposobem zakończenia poszukiwań byłoby oczywiście odnalezienie Caulifa - zakładając, że przeżył on incydent na Metamorfis - ale Edge miał tu poważny problem - po prostu saiyańskiego króla nie pamiętał. Potrafił przywołać w umyśle jedynie jego charakterystyczną ki, z twarzą czy imieniem było już znacznie gorzej... W ogóle miał duże luki w pamięci wydarzeń sprzed incydentu z Razorem. Niektóre wspomnienia czasów poprzedzających ten okres mieszały się ze sobą, tworząc trudny do ogarnięcia wir, z którego trudno było mu wyłowić jakieś szczegóły. "To" wewnątrz z jednej podsycało chęć zemsty, zmuszając do ostrego treningu i ciągłych prób dotarcia do Rdzenia, ale z drugiej strony "to" nie pozwalało mu przypomnieć sobie szczegółów, które pomogłyby mu ten cel osiągnąć.
On sam nie dostrzegał tego paradoksu - jego mózg nie umiał spojrzeć na siebie i swój sposób myślenia obiektywnie, zaś Edge nie miał też nikogo kto mógłby zauważyć to za niego... a nawet jeśli takie osoby istniały, to obawiały się odezwać.
*Jian*
  To Dao pierwszy wpadł na pomysł, by spróbować przywrócić Dabre do dawnej postaci z pomocą fuzji. Zresztą, w ten właśnie sposób Edge dowiedział się, iż jego najstarszy podwładny opanował tę technikę. Niestety, odmiana, którą posługiwał się Dao pozwalała tylko na czasowe połączenie. To było idealne na potrzeby Edge'a, ale nie pozwalało na rozwiązanie problemu bliźniaczek. Rozpoczęto poszukiwania innych, bardziej trwałych sposobów fuzji i tak właśnie na Tarey po raz pierwszy pojawił się ON.
  Już na pierwszy rzut oka młodzieniec o lekko fioletowej skórze nie wzbudzał zaufania. Wiecznie potargane włosy i krzykliwy sposób ubierania się sugerowały, że był lekkoduchem i nie lubił przestrzegać zasad. Jakkolwiek pozory często mylą, w tym konkretnym przypadku okładka bardzo dobrze ilustrowała zawartość książki. Potwierdzały to pierwsze słowa, które padły z jego ust, gdy Edge udzielił mu audiencji:
  - A gdzie moje krzesło?
  Ani niebieski olbrzym ani towarzyszący mu Cathan nie odpowiedzieli od razu. Pierwszy otrząsnął się ten drugi:
  - Młody jesteś, możesz stać - powiedział. - Mów z czym przychodzisz, nasz czas jest cenny.
  - Taa, z pewnością... Cóż, ostatnio dotarły do mnie plotki, że Umierające Gwiazdy, znaczy wy, latają po planetach i rozpytują o trwałą fuzję...
  - Do rzeczy - mruknął Edge.
  - Tak więc myślę, że mam coś, co się wam spodoba. Eee... znaczy myślę, że mam, a nie myślę, że się wam spodoba. Jeśli faktycznie mam to, co myślę, że mam, to na pewno wam się spodoba...
  Niebieski olbrzym zrobił dość dziwną minę i zawahał się zanim zadał następne pytanie.
  - Właściwie dlaczego nie jesteś pewien, czy masz to, co sądzisz, że masz?
  - Było ciemno... eee... znaczy, jeszcze nie miałem możliwości przetestować - uśmiechnął się rozbrajająco i podrapał po lekko spiczastym uchu.
  - Co to dokładnie jest?
  - Osławione Kolczyki Potara! - zrobił efektowną pauzę, czekając na reakcję. Kiedy się nie doczekał, mówił dalej: - Legenda mówi, że jeśli dwie osoby założą po jednym z nich, jedna na lewe ucho, a druga na prawe, to utworzą jedność na wieki. To może brzmi trochę jak historia miłosna drugiej kategorii, ale wydaje mi się, że chodzi raczej o trwałą fuzję.
  - Załóżmy, że masz rację. Gdzie te kolczyki?
  - W bezpiecznym miejscu... Wiecie, nie żebym wam nie ufał, ale wiecie, przezorny zawsze zabezpieczony i tak dalej... Hehe, zabezpieczony, czaicie, nie? Nie? Nieważne, przyniosę kolczyki jak ustalimy warunki.
  - Warunki czego? - zapytał podejrzliwie Cathan.
  - To chyba oczywiste, że nie oddam wam ich za darmo. Przysługa za przysługę... ręka rękę myje i takie tam.
  - Zabijemy cię, jeśli nam ich nie oddasz - stwierdził obojętnie Edge. - Co ty na to?
  - Eee... Nie zrobicie tego... - powiedział Jian niepewnie. - Nie zrobicie... prawda? Nie dowiedzielibyście się wtedy gdzie są.
  - Nie zależy nam na nich aż tak bardzo... Mogę zaryzykować ewentualną ich stratę, jeśli mogę też zyskać, że dostanę je od ciebie w prezencie. - Olbrzym mówiąc to uśmiechał się złośliwie. - I co TY na to?
  - Eee... dobra, bez nerwów, wygrałeś... oto one. - Wyciągnął z kieszeni parę kolczyko-klipsów o kształcie kulki zawieszonej na krótkim łańcuszku. - Ostro się targujesz...
  - Skąd mam wiedzieć, że to te kolczyki, a nie bezwartościowe podróbki?
Jian zrobił umęczoną minę i z drugiej kieszeni wyjął kolejną, identyczną parę.
  - Dobry jesteś - przyznał, siląc się na obojętny ton. Jednocześnie dyskretnie schował z powrotem do kieszeni pierwszą parę.
  - To na pewno te? - zapytał jeszcze Edge, biorąc przedmioty.
  - Innych nie mam, kurde! Jak nie wierzysz to załóż sobie i swojemu alfonsowi po jednym!
  - Niepotrzebne nerwy. Interesy z tobą to czysta przyjemność.
  - Taa, wzajemnie - rzucił jeszcze ironicznie Jian, odwracając się i spiesznie zmierzając ku wyjściu.
  - Zaczekaj... Tę pierwszą parę też zostaw.
  Młodzieniec zastygł w miejscu i zaklął cicho acz brzydko. Kiedy się odwrócił jego twarz zdobił bardzo naturalny wyraz zaskoczenia.
  - Nie rozumiem... przecież to fałszywki.
  - Więc to chyba żaden problem żeby je zostawić?
  Jianowi lekko drgnęła powieka, ale poza tym nie dał po sobie poznać targających nim emocji.
  - No jasne, żaden problem... - ociągając się, sięgnął do kieszeni i wyjął kolczyki. Cathan podszedł i odebrał je.
  - Żegnam pana, panie Jian - powiedział przy tym. - Proszę się cieszyć z tego co pan mimo wszystko zachował. Radzę jak najszybciej się stąd oddalić, nasz ewentualne nastepne spotkanie nie odbędzie się w tak przyjacielskiej atmosferze.
  - To się akurat jeszcze okaże - odparł Jian.
  - Nic się nie dzieje... - stwierdził oczywisty fakt Dao.
  Bliźniaczki stały na środku obszernego pomieszczenia. Miały wpięte w uszy po jednym kolczyku, ale poza tym że dodawało im to trochę zawadiackiego wyglądu nie miało innych efektów. Falchion z trudem stłumił śmiech, a na głowie Seimitara pojawiła się charakterystyczna kropelka zażenowania. Pozostałe Umierające Gwiazdy nie okazały żadnych emocji.
  Edge zmarszczył brwi i zrobiło mu się trochę cieplej, jak zwyle kiedy czuł, że popełnił jakiś błąd.
  - Hmm, to może jednak spróbujcie z tą drugą parą. - Podał bliźniaczkom kolczyki, które jako pierwsze dostał od Jiana. Niestety, ich użycie miało równie marny skutek co poprzednich.
  - Może załóżcie je na przeciwne uszy... Dagger przewieś z prawego na lewe, a ty Sabre odwrotnie.
  Jak można się domyślić, i to niezbyt pomogło, tak samo analogiczne kombinacje z drugą parą. Nic też nie dały różne kombinacje rozstawiania bliźniaczek po pokoju. Wreszcie Edge musiał przyznać to, co wszyscy już zdołali dosztrzec.
  - Oszukał mnie... Był sprytniejszy. Musiałem coś przeoczyć! - warknął. - Znajdźcie mi tego Jiana! Natychmiast!
  - Na pewno jest już daleko - stwierdził Cathan.
  - O, nie, mylisz się. Wciąż jest na Tarey, a Potara razem z nim. Przyprowadzić go!
  Edge miał, o dziwo, rację. Jian odnalazł się bardzo szybko w jednym z barów w stolicy Tarey, niedużym acz bogatym miasteczku wybudowanym wokół głównej siedziby Umierających Gwiazd. Tym razem Edge, nie chcąc się kompromitować przed Cathanem, spotkał się z potarganym młodzieńcem sam na sam.
  - Wygrałeś - zaczął prosto z mostu - czego chcesz?
  - Hola, wolnego... - Jian zrobił minę niewiniątka - o co chodzi?
  - Nie jestem w nastroju do żartów... Mów czego chcesz.
  - Zgaduję w takim razie, że kolczyki, które ode mnie dostaliście nie działają? - Zemsta najlepiej smakowała na zimno, więc młodzieniec nie okazywał emocji, chociaż wewnątrz triumfował. Wiedział, że w tej sytuacji Edge nic mu już nie zrobi, bo oznaczałoby to dla niego kompletną porażkę. To był pojedynek mózgów, nie mięśni, ale to niewiele zmieniało. - A może po prostu nie potraficie się nimi posługiwać? - zasugerował. - Może powinienem załączyć instrukcję obsługi?
  Edge uśmiechnął się cierpko.
  - Być może... Wiesz, gdyby był jeden to nie byłoby problemu, działa albo nie, ale dwa to za dużo możliwości.
  - Wiedziałem, że zrozumiesz... Myślę, że jestem w stanie ci pomóc, oczywiście nie za darmo.
  - Wymień swoją cenę. Chcesz planetę? Dwie planety? Układ gwiezdny?
  - Obrażasz mnie - obruszył się spiczastouchy. - Nie jestem pazerny... wystarczy, że zostanę Umierającą Gwiazdą.
  Edge'a na moment zatkało.
  - Mówisz poważnie?
  - No jasne, brachu. Mogę tak do ciebie mówić?
  - Nie.
  - Eee... dobra. Zostanie jednym z was to moje marzenie. Dużo się o was ostatnio słyszy w tym kwadrancie. Umierające Gwiazdy to, Umierające Gwiazdy tamto. I wszyscy wymawiają te nazwę z takim szacunkiem, to mi imponuje! Jesteście naprawdę cool, dlatego chciałbym do was dołączyć.
  - Nie prowadzimy rekrutacji...
  - No i to jest właśnie problem. Nie widziałem możliwości żeby się tu dostać, aż tu nagle... Eureka! Umierające Gwiazdy szukają możliwości trwałej fuzji! No to trzeba było spróbować. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale postanowiłem zaryzykować - uśmiechnął się szeroko i szczerze. W jego oczach Edge dostrzegał autentyczny entuzjazm i zapał. Jian wyraźnie nie zdawał sobie sprawy z tego kim naprawdę są Umierające Gwiazdy... A może właśnie wiedział?
  - Hmm... Przyjmujemy tylko potężnych wojowników. Czy ty w ogóle potrafisz walczyć?
  - Ba! Mowa! Jestem najlepszym wymiataczem po tej stronie mgławicy Nosorożca!
Edge nie wiedział gdzie jest Mgławica Nosorożca, tak samo jak nie miał pojęcia co oznaczał okrzyk "eureka", ale postanowił zaryzykować.
  - No dobra, sprawdźmy to. Uderz mnie najsilniej jak potrafisz. - Olbrzym wskazał palcem swój policzek.
  - Jesteś pewien? Ostrzegam, że to może zaboleć.
  - Tak sądzisz? Powiedzmy, że jak zaboli to cię zrekrutuję...
  - Słowo?
  - Słowo.
  Jian zaatakował bez whania, zrobił krok do przodu, z jednoczesnym wykopem. Celował w pewien punkt krytyczny, ten sam, który Cinqueda pominęła. Był blisko, ale Edge przewidział ten manewr i w porę zablokował kolanem.
  - Sprytnie, ale za wolno - powiedział, patrząc młodzieńcowi prosto w oczy.
  - Jeszcze nie skończyłem - odparł tamten, odwzajemniając spojrzenie. Nagle z jego tęczówek wystrzeliły dwa szybkie promienie, bezbłędnie trafiając nie spodziewającego się takiego ataku Edge'a. Olbrzym wrzasnął z bólu i przykładając dłonie do zaciśniętych powiek cofnął się o kilka kroków. - A ostrzegałem, że zaboli... - stwierdził Jian. - Nie użyłem zbyt dużo energii - dodał po chwili - nie stracisz wzroku... chyba.
  Po kilku minutach przywódca Umierających Gwiazd widział już przed oczami szare plamy, uznał więc, że faktycznie nie oślepnie. To zdecydowało o tym, że postanowił darować życie swojemu rozmówcy.
  - To jak, zdałem? - upewnił się Jian.
  - Tak! - warknął olbrzym.
  - Świetnie. W takim razie chciałbym żeby moja rezydencja była w strefie podzwrotnikowej, najlepiej nad jakimś ładnym morzem albo oceanem. Nosicie tu jakieś konkretne kolory? Kiepsko wyglądam w niebieskim...
  - Zanim zaczniesz zadawać pytania - przerwał mu Edge - odpowiedz mnie na kilka. Po pierwsze... wbrew temu co mówiłeś nie rozgłaszaliśmy na prawo i lewo tego o fuzji. Mało kto o tym wie. Te kolczyki Potara też raczej nie wszędzie można kupić.
  - Zmierzasz do czegoś?
  - Tak jakby. Kim ty jesteś Jian?
  - Ja? Nikim szczególnym, naprawdę - odparł spokojnie młodzieniec - ale mój ojciec jest Kaioshinem... No, dokładnie to brat mojego ojca jest Kaioshinem.
  Edge uśmiechnął się. Odzyskał zdolność widzenia na tyle, by widzieć szelmowski błysk w oczach swojego nowego rekruta. Wyglądało na to, że Jian okaże się naprawdę przydatnym podwładnym.
  - No to ostatnia sprawa... kolczyki. Gdzie są?
  - W bezpiecznym miejscu.
  - Możesz już przestać?
  - Mówię serio. Na pewno są całkowicie bezpieczne. Oddałem je w najpewniejsze możliwe ręce. Samym Umierającym Gwiazdom. - Twarz Jiana zdobił w tym momencie przysłowiowy banan.
Edge powstrzymał się od kolejnego pytania. Odpowiedź była oczywista.
  - To znaczy, że...
  - W pierwszej parze był jeden prawdziwy i jeden fałszywy. W drugiej tak samo.
  - Dlaczego się nie domyśliłem... - "Dobrze, że ich nie potłukłem." - Skąd wiedziałeś, że nie wypróbujemy takiej kombinacji?
  - Eee... bez urazy, ale nie wyglądasz na takiego cwanego...
  Jian nie zabawił zbyt długo wśród Umierających Gwiazd. Niezbyt dobrze dogadywał się z Cathanem, swoim bezpośrednim przełożonym, więc po kilku miesiącach po prostu się ulotnił. Po jakimś czasie wrócił, ale znów na krótko - przebywanie w jednym miejscu nudziło go potwornie. Potem zjawiał się i znikał wielokrotnie, jak mu sie podobało. Mimo wielokrotnych sugestii Cathana, Edge nie zdecydował się jednak na usunięcie półboga z oddziału. Jego przydatność była nie do przecenienia.
***
  Bywały okresy względnego spokoju, w których mógł funkcjonować całkowicie normalnie. Tak, jakby "to" wewnątrz było uśpione, czy w inny sposób nieaktywne. Wyglądało, jakby nie mogło ciągle żądać od niego krwi, porównując się do Razora stwierdzał, że udaje mu się zachować względną poczytalność. Po części na pewno było to skutkiem zapieczętowania "tego" w formie bestii, ale chyba chodziło o coś jeszcze.
  Mimo to, kiedy atak nadchodził jedyne co Edge mógł zrobić to podporządkować się. Zabijał i niszczył i sprawiało mu to ulgę. Czasami napad był krótszy, czasami dłuższy, rzadko trwał dłużej niż kilka godzin. To także Edge odczuwał jako osobiste zwycięstwo, bo u Razora zdarzały się i kilkudniowe "jazdy". Bezpośrednio po atakach Edge przez pewien czas był kompletnie rozbity psychicznie, łatwo było go zderwować i na wszystko reagował bardzo emocjonalnie. Mówiło się wtedy, że "ma zły humor" i wszyscy, którzy wiedzieli co to oznacza starali się w tym czasie trzymać z dala.
*Blade*
  Przypadek Jiana uświadomił Edge'owi, że być może we wszechświecie jest jeszcze wiele istot, które mogłyby okazać się cennymi nabytkami dla jego oddziału. Kazał więc rozgłosić, że Umierające Gwiazdy przeprowadzają nabór i... bardzo szybko tego pożałował. Ilość chętnych przerosła jego najśmielsze oczekiwania, zdecydowanie należało ją jakoś ograniczyć. Zlecił to Cathanowi, a ten szybko opracował kilkustopniową formę rekrutacji. Każda planeta mogła w danym roku wystawić tylko jednego kandydata, spośród których dokonywano wstępnej selekcji - zajmował się tym Dao (idealny do tej funkcji ze względu na umiejętność określania potencjału bojowego wojowników). Następnie, na zasadzie turnieju sztuk walki pozbywano się kolejnej części chętnych. Dosłownie pozbywano, bo pojedynki toczono na śmierć i życie (mimo protestów Dao). Ewentualni chętni musieli się więc wykazać także odpowiednią motywacją i siłą woli. Finałowa grupka trafiała przed oblicze Edge'a, który za pomocą różnych kryteriów decydował o przyjęciu lub nie - najczęściej to drugie. Odrzuceni kandydaci bardzo rzadko wracali do domów.
  W całej historii przywództwa niebieskiego olbrzyma tylko trzy osoby dołączyły w ten sposób do Umierających Gwiazd. Jedną z nich był Blade.
  Edge od samego początku zwrócił na jego uwagę. Trupioblade oblicze wojownika wydawało mu się dziwnie znajome, ale nie to decydowało o jego wyjątkowości. Chodziło o jego szczątkową - ale zawsze - emanację chi. Olbrzym rozkazał, by zmierzył się z Cinquedą, która miała zakaz używania swoich szczególnych umiejętności w walkach ze słabszymi od siebie przeciwnikami. Mimo to zwycieżyła i to bez jakichś ogromnych trudności. Blade walczył nieźle, nie wybitnie, ale dla Edge'a - wyraźnie szukajacego pretekstu, by zrekrutować czarnowłosego wojownika - to wystarczyło. Bladoskóry został więc przyjęty, ku zaskoczeniu wszystkich, między innymi pozostałych kandydatów - w tym kilku dysponujących wyraźnie wyższym poziomem mocy. Tylko Cathan się nie zdziwił, on dawno już przyzwyczaił się do niezrozumiałych dla niego decyzji przywódcy.
  Ponieważ Blade był zdecydowanie najsłabsza Umierającą Gwiazdą, Edge postanowił dać mu w oddziale specjalną rolę - ludobójcy. Nie będąc w stanie mierzyć się z potężnymi ki-wojownikami, czarnowłosy świetnie sprawdzał się jako masowy eksterminator ludności, kiedy zachodziła taka potrzeba. Wszystkie jego techniki walki nastawione były na niszczenie jak największych zamieszkałych obszarów, a wymyślił ich całkiem sporo. Taka pozycja w zupełności mu odpowiadała i... pasowała do niego. Bo Edge wreszcie przypomniał sobie, kogo Blade mu przypominał.
  Razora.
  Nie domyślił się od razu, bo w pamięci utkwiło mu, że Razor zniszczył swoją planetę kiedy ją opuszczał. W sumie jednak poprzedni przywódca Gwiazd nigdy otwarcie czegoś takiego nie stwierdził, bo też jego ojczysty świat miał się całkiem dobrze. Blade nawet znał Razora, ale tylko z opowieści. Kojarzył go jako legendarnego wojownika, który z jakiegoś powodu pewnego dnia odszedł, by walczyć dla większej sprawy. To utwierdziło Edge'a w zdaniu, że Razor zyskał swoją przerażającą moc dopiero później, nie urodził się z nią i nie nabył jej na swym ojczystym świecie. Najwyraźniej też, umiejętność posługiwania się chi była wrodzoną cechą jego rasy, choć to nie była szczególnie cenna informacja, jeśli wziąć pod uwagę, że najsilniejszym przedstawicielem tejże rasy był aktualnie Blade.
  Życie czarnowłosego ludobójcy zakończyło się podczas sławetnej wyprawy na planetę Ziemia. Wyprawy, która - patrząc z szerszej perspektywy - miała kluczowy wpływ na dalsze losy Umierających Gwiazd i ich ostateczny upadek... ale to już zupełnie inna historia.
***
  Jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności, Edge'owi udało się zachować w "oficjalnej tajemnicy" swój niezwykły stan. Owszem, jego podwładni podejrzewali, że dzieje się z nim coś złego, a ci pamiętający Razora domyślali się nawet, co zapewne ma miejsce, gdy olbrzym znika na dzień czy dwa. Nikt jednak nigdy nie otrzymał potwierdzenia swych obaw - nie przyłapali go na gorącym uczynku, czy nieświadomym przyznaniu się. Zgadywali, ale nie byli pewni, nie wiedzieli.
  Z małym wyjątkiem - Sashi-Zoe wiedział. Za każdym razem, kiedy Edge powracał po kolejnym ataku "tego", w spojrzeniu wiecznego dzieciaka łapał wyraz pełen bólu i zrozumienia zarazem. Sashi miał świadomość co się dzieje, ale chyba nie potrafił w żaden sposób pomóc swojemu przywódcy. Z czasem olbrzym zaczął unikać jego obecności, zbyt często czuł się w niej nieswojo. Z jednej strony nie mógłby skrzywdzić Sasha - był tego pewien. Z drugiej... wyraźnie odczuwał, że "to" go nienawidzi.
*Ray'Pire*
  Ukrył twarz w dłoniach, ale to nie dało mu nawet złudnego poczucia komfortu. Wiedział, że kiedy spojrzy znowu, ujrzy dokładnie to samo co zawsze - zgliszcza. Nie znał nawet nazwy tego świata i szczerze powiedziawszy - nie chciał znać. Tak jak żaden zabójca nie chce wiedzieć jak brzmią imiona jego kolejnych ofiar, bo próbując je zapamiętać mógłby co najwyżej popaść w szaleństwo.
  Popaść w szaleństwo... więc czym było to, czego teraz doświadczał? A może istnieją różne odmiany, stopnie obłędu? Czy ktoś niezrównoważony sam zdaje sobie z tego sprawę? Czy można oceniać własną poczytalność? Raczej nie...
Wstał i roześmiał się na całe gardło, dodatkowo dając sobie powód do wątpienia w swój umysł. W tym momencie poczuł obecność obcej ki. Czyżby ktoś przeżył? Było to mało prawdopodobne... Zresztą energia była zbyt duża jak na przedstawiciela tutejszego, wymarłego przed godziną gatunku. Emanacja dochodziła z sąsiedniego miasta, Edge postanowił ją sprawdzić.
  Widok jaki zastał na miejscu był dość niecodzienny - nieduży, zielonkawy stworek (o mocy odwrotnie proporcjonalnej do wzrostu) wykorzystywał fakt, że na tej planecie mięso - czyli mieszkańcy - leży porozrzucane na ulicach, do tego od razu usmażone i urządzał sobie prawdziwą ucztę. Wyglądało to dość obrzydliwie.
Zajęty jedzeniem nie od razu wyczuł obecność obcego, a kiedy to nastapiło odskoczył nerwowo i wyszczerzył swe trójkątne, ostre niczym piła tarczowa, zęby, warcząc jednocześnie. Edge delikatnie uwolnił swoją ki, tak do poziomu trzykrotnie wyższego niż stwora, na co tamten zupełnie zmienił podejście. Uszy opadły mu w geście pokory, a mina złagodniała do tego stopnia, że można by pomyśleć, iż ma się do czynienia z pluszową zabawką. Gdyby odjąć pazury.
  Kosmita uśmiechnął się i podniósł leżące w pobliżu zwłoki.
  - Chcesz trochę? - zapytał, wyciągając na wpół zwęglonego trupa w zapraszającym geście. - Jest dużo, starczy dla nas obu.
  - Dzięki, ale nie. Skąd się tu wziąłeś?
  - Ja tak tylko... przypadkiem... na chwilę... już sobie idę... - rozejrzał się nerowo na boki... na oba naraz, bo jego oczy nie musiały operować w jednej linii, co wyglądało jakby miał zeza rozbieżnego. Wyraźnie szukał drogi ucieczki.
  - Nie masz się czego bać - uspokoił go Edge. - Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył.
  Trudno powiedzieć, by te słowa uspokoiły stwora. Skulił się w sobie tak mocno, że prawie zniknął. Gdyby miał ogon pewnie zwinąłby go pod siebie.
  - Nie zabijaj mnie... nic nie zrobiłem. Nikogo dzisiaj nie zabiłem! Oni już byli nieżywi!
  - Wiem. Nie masz się czego bać, naprawdę. Powiedz mi, słyszałeś kiedyś o Umierających Gwiazdach?
  - Umierające Gwiazdy... taaak. Potężni. Potężny wojownik o niebieskich oczach zabił mamę i tatę, zabił wszystkich, ale ja uciekłem. Zdążyłem uciec zanim mnie zabił.
  "Cathan" - domyślił się Edge. - "Nigdy nie wspominał o czymś takim... cóż, nie musi mi mówić wszystkiego."
  - A co byś powiedział, gdybym ci zaproponował dołączenie do Umierających Gwiazd?
  - Dołączenie? Nie chcę umierać...
  - Nic ci nie będzie. Spotkasz wojownika, który zabił twoją mamę i twojego tatę, ale nic ci nie zrobi. Jestem od niego silniejszy, a będziesz pod moją opieką. Nazywam się Edge, to ja dowodzę Umierającymi Gwiazdami.
  - Dołączyć? - powtórzył stwór. - Dlaczego?
  "Bo patrząc na ciebie czuję się jeszcze względnie normalny..."
  - Podoba mi się twój styl. Jeśli do nas dołączysz będziesz mógł robić co chesz i nikt cię za to nie będzie karał. Będziesz tylko musiał mnie słuchać. Co powiesz? Zgadzasz się?
  Stwór uśmiechnął się szeroko, znów ukazując równe rządki zębów.
  - Taaak!
  W ten sposób do grupy dołączył Ray'Pire, z punktu widzenia Cathana - kolejny bezużyteczny śmieć, którego nie wolno było zabić. Jednakże, ku zaskoczeniu eks Zabójcy Bogów, zielony stwór miał się okazać jednym z jego najskuteczniejszych wojowników. Nie miał żadnych zahamowań moralnych, czy jakichkolwiek innych, więc odpowiednio zmotywowany potrafił dokonać bardzo wiele. Braki w poziomie mocy nadrabiał żażartością graniczącą, a często nawet przekraczającą, granice obłędu.
  Ale i tak nikt go nie lubił.
VC: Beznadziejny przypadek
  Próbował tego nie dostrzegać, ale z czasem "to" coraz bardziej wymykało mu się spod kontroli. Oszukiwał sam siebie, wmawiał sobie, że przecież jeszcze daleko mu do stanu Razora... Nie zwracał uwagi na to, że coraz dalej mu także do względnej równowagi, jaką osiągnął pierwszy raz przyjąwszy formę bestii. Znacznie wygodniej było żyć w złudzeniu własnej siły woli. Z roku na rok coraz mniej czasu poświęcał też Umierającym Gwiazdom, przez większość czasu przebywając wewnątrz sfery i szukając drogi do Rdzenia. Właściwie nie musiał nic robić, wszystkim zajmował się Cathan. To on tak naprawdę władał całym obszarem znajdującym się pod zwierzchnictwem Gwiazd, a więc znaczną częścią Północnej Megagalaktyki. Edge nie przyznałby tego, ale tak naprawdę jego zastępca miał go całkowicie w garści. Niebieski Olbrzym ustalał co prawda zasady według których Umierające Gwiazdy działały, lecz nie posiadał żadnej kontroli nad tym, czy są przestrzegane. Nawet gdyby Cathan otwarcie którąś złamał, na przykład zabił któregoś z członków oddziału, Edge nie mógłby go uśmiercić pod groźbą tego, że cała budowana od lat konstrukcja po prostu się posypie.
  Cathan jednak nie łamał zasad, a przynajmniej nie tak, by ktoś zdołał to zauważyć. Wyglądało na to, że pozycja, którą zajmował całkowicie mu odpowiadała. Gdyby ktoś znał go lepiej, zapewne domyśliłby się, że w rzeczywistość jest zupełnie inna, ale eks Zabójca Bogów nie nawiązywał bliższych kontaktów z nikim, trzymając pozostałe Umierające Gwiazdy na dystans. Nie miał przyjaciół. Nie potrzebował ich.
*Sabre i Dagger*
  Dao wywinął się w płynnym uniku. Ominięcie pocisku nie sprawiło mu problemów. Nie sprawiło, chociaż powinno, więc coś było nie w porządku. Wylądował i utkwił w bliźniaczkach karcący wzrok. A trzeba przyznać, że miał na co popatrzeć - Sabre i Dagger liczyły sobie już po dziewiętnaście wiosen i były... hmm... prawidłowo rozwinięte. Dao żałował, że nie jest o pięćdziesiąt lat młodszy. Albo chociaż czterdzieści.
  - Co jest, dziewczyny? - zapytał bez ceregieli. - Jesteście dzisiaj jakieś rozkojarzone. Jakiś problem? - Ściszył głos. - Macie okres, czy jak?
  "Siostry" nie obraziły się na te słowa. Kto jak kto, ale Dao akurat mógł sobie pozwolić na taki żart w ich obecności.
  - Chodzi o Edge'a... - zaczęła Sabre.
  - ...Znowu zniknął. Domyślasz się gdzie i po co - dokończyła Dagger.
  - Ano domyślam - westchnął Dao. - Ale niepotrzebnie się tym katujecie. To nie jest coś, w czym mogłybyście mu jakkolwiek pomóc.
  - Nie możemy tego dłużej tak zostawić - powiedziała zdecydowanie Dagger.
  - Musimy coś zrobić - dodała Sabre, kładąc nacisk na "coś".
  - Wiem, wiem... macie rację...
  - Ale...? - zapytały jednocześnie.
  - No właśnie, "ale"... Chwilowo nie możemy nic na to poradzić. Na razie musicie się pogodzić z jego stanem.- Westchnął. - Wiecie, nie rozumiem wszystkiego, ale domyślam się... nie, ja wiem, że dźwiga ogromny ciężar. Musicie sobie z tego zdać sprawę. Chociaż możecie w to nie uwierzyć, ja wciąż szukam odpowiedzi. Jeśli tylko odkryję jakiś sposób, by mu pomóc, dowiecie się pierwsze. - "O ile taki sposób istnieje" dodał w myślach. - Zgoda?
  Skinęły unisono głowami.
  - A tymczasem będziemy trenować - powiedziała Sabre.
  - Musimy mieć gwarancję, że będziemy dość silne, kiedy Edge będzie nas potrzebował - dodała Dagger.
  Dao wiedział, że mówiły poważnie. Edge był dla nich wszystkim - nie istniała rzecz, której by dla niego nie zrobiły. Jeśli tylko by chciał, miałby w nich fanatyczne strażniczki, najbliższe przyjaciółki czy oddane kochanki. Ale nie chciał - dla niego były i miały pozostać córkami. Owszem, olbrzym zdawał sobie sprawę z ich mocy, ale traktował ją raczej jak ciekawostkę, a nie jak coś, co mogłoby być naprawdę użyteczne. Choć potrafił to równie dobrze jak Dao, to nie chciał dostrzec rzeczywistej siły swoich podopiecznych. I nie chodziło tylko o ich potencjał ki.
  - Dobrze... - skwitował słowa bliźniaczek ich trener - ale na dzisiaj trening skończony. Pokażę wam coś fajnego... No, no tylko bez nieodpowiednich skojarzeń - dorzucił, kiedy obie zachichotały. - Mam na myśli technikę.
  Zbliżył dłonie wewnętrznymi stronami przed klatką piersiową i skoncentrował się. Po chwili na skórze jego rąk pojawił się lekki poblask, z którego wydobyły się dwie smużki energii, zaczynając formować świetlistą kulę, poczatkowo niewielką. Nie był to jakiś tam standardowy pocisk - poza tym, że emanował potężnym ładunkiem, mienił się także wszystkimi kolorami tęczy.
  - Ale ładna... - zachwyciły się bliźniaczki.
  - Prawda? A jaka skuteczna... patrzcie teraz. - Gwałtownie wyrzucił dłonie przed siebie. Kula energii wystrzeliła jak z procy, ciągnąc za sobą równie kolorowy co ona sama ogon, jak u komety. Rozbiła się na ścianie, tworząc na niemal całej jej powierzchni wielobrawny wzór. Sala treningowa zbudowana była z materiału absorbującego energię - każda wchłonieta porcja ki rozpraszała się na nim, tworząc efekt wizualny w postaci koła określonej barwy, im silniejszy był atak, tym większa była średnica. Pocisk Dao, rozlał się po niemal całej ścianie - siła rzeczywiście była imponująca. Bliźniaczkom aż lekko poopadały szczęki z wrażenia.
  - Nieźle, co? Jian podsunął szefowi pomysł żeby wymyślić firmowy atak dla Umierających Gwiazd i Edge zlecił to mnie. Jestem nawet zadowolony z efektu... Trudne technicznie, ale skuteczne. Nazywa się Fallen Star.
  - Naucz nas! - Dziewczyny dopadły do swego nauczyciela i trenera, wpatrując się w niego tym wzrokiem, któremu po prostu nie da się odmówić.
  - Zgoda, zgoda... Miałem to co prawda najpierw pokazać Edge'owi, do akceptacji, ale myślę, że raczej mu się spodoba... jak sądzicie?
  - No pewnie!
  - A jak nie, to my go przekonamy!
  - Ooo, tego akurat jestem pewien.
***
  Kolczyki Potara dostarczone przez Jiana okazały się niewypałem. Owszem, fuzji udało się dokonać, ale nie dość, że efekt - nazwany Sagger - nieszczególnie przypominał w osobowości którąś z bliźniaczek, to jeszcze rozpadł się z powrotem na Sabre i Dagger podczas snu. Później okazało się, że były to bardzo stare i bardzo prymitywne Potara - właściwie pierwowzór tych najbardziej znanych. Ojciec Jiana nie był prawdziwym Kaioshinem i tylko takie miał. W międzyczasie wszyscy prawdziwi Kaioshini gdzieś zaginęli i nie udało się już zdobyć lepszej wersji artefaktu, a tę starą nawet... zgubiono.
  Tragedii jednak nie było, gdyż dziewczyny nauczyły się dokonywać fuzji bez pomocy kolczyków. Kto dokładnie ich tego nauczył, nie wiadomo, gdyż takiej odmiany tej techniki nikt z pozostałych Umierających Gwiazd nie znał. Przez pewien czas krążyła plotka, że same ją wymyśliły, ale chyba nawet Dao w to nie wierzył.
*Clay More*
  - Clay More, tak? A z jakiegoż to powodu chciałbyś zostać Umierającą Gwiazdą?
Takie słowa Edge'a oznaczały właściwie tyle, że już odrzucił kandydata. Tak naprawdę motywy kandydatów go nie interesowały i pytanie o nie, oznaczało szukanie pretekstu do odesłania danego chętnego. Podobny w wyrazie był rozkaz przetestowania wojownika przez Cathana, co oznaczało dla tego pierwszego śmierć. Czasami niebieski olbrzym nie silił się nawet na pozory i słowami "dzisiaj nikogo nie przyjmujemy" kończył rekrutację danego dnia, obracajac w pył często wielomiesieczne przygotowania. Wówczas niedoszli rekruci mogli mówić o pewnym szczęściu, gdyż zwykle pozwalano im wrócić do domu w stanie nienaruszonym... zwykle.
  - A jakie znaczenie mają moje powody? - zapytał trzeźwo tamten.
  - Właściwie żadne - przyznał Edge. - Pytam z ciekawości.
  - Odpowiedź jest oczywista... bo nie da się wejść wyżej. Dołączenie do was to najwyższy status jaki można osiągnąć.
  - I uważasz, że na to zasługujesz?
  - Tego nie wiem. - Clay More wzruszył ramionami. - Ale wiem, że tego chcę.
  - Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy - stwierdził olbrzym.
  - Truizm. Nie da się zaprzeczyć.
  - No fakt, nie da się... - Olbrzyma wyraźnie nudziła ta rozmowa. - Dobrze, myślę, że mogę dać ci szansę... Cinqueda.
  Zwykle to jedno słowo wystarczyło, by smukła wojowniczka pojawiała się na placu boju gotowa do walki, ale tym razem nawet nie drgnęła.
  - Cinqueda - Edge zwrócił się do niej. - Czyżbyś nie słyszała wezwania?
  - Słyszałam - potwierdziła. - Odmawiam walki.
  - Odmawiasz - powiedział sucho. - Mogę wiedzieć dlaczego?
  - On jest dla mnie za silny. Musiałabym walczyć na poważnie, a to byłaby dla niego egezkucja, nie test.
  Edge mruknął lekko z poirytowania, ale nie powtórzył polecenia. Rozkazując jej ponownie przyznałby otwarcie, że właśnie o to mu chodziło. Nie zamierzał przyjmować tego Kleja, czy jak mu tam było, bo nie widział w nim nic wyjątkowego. Z twarzy obecnych Umierających Gwiazd wyczytywał jednak, że nie zamierzają dzisiaj ułatwiać mu zadania. Spisek, czy jak? Powstrzymał się od uśmiechu i postanowił wziąć udział w tej nieco dziwnej grze. Czy zapomnieli, że ma w rękawie jokera?
  - Zgoda. Rzeczywiście to nie był najlepszy pomysł. Clay... mogę tak do Ciebie mówić? - nie czekając na odpowiedź konytynuował. - Dam ci prawdziwą możliwość przetestowania swoich umiejętności. Skoro nawet Cinqueda się ciebie obawia, to musisz coś sobą prezentować. Przyjmę cię, jeśli pokonasz mojego przybocznego tutaj, Cathana. - Uśmiechnął się lekko. - Można powiedzieć, że to najważniejsza próba twojego życia.
  Clay More przełknął ślinę. Nie był ignorantem i co nieco słyszał już o Cathanie. Wieści, które go doszły nie mogły nastrajać optymistycznie. Najważniejsza próba jego życia? Oby nie ostatnia... Dodatkowo zdeprymowały go wcześniejsze słowa Cinquedy. Egzekucja? Jak niby ta nieduża kobietka miałaby go pokonać?
  Eks Zabójca Bogów bez słowa wystąpił do przodu. Wyglądał na lekko zniechęconego, ale dostrzec to mogli tylko ci, którzy znali go dłużej. Z twarzy błękitnookiego bardzo trudno było coś wyczytać kiedy sobie tego nie życzył.
  - Skoro to ma być test pańskich umiejętności panie More, to proszę atakować - powiedział, kiedy dostrzegł, że jego przeciwnik nie kwapi się do rozpoczęcia walki.
Clay odetchnął głęboko, starając się przełamać strach i tremę. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale wobec potężnej, dwumetrowej sylwetki Cathana wydawał się raczej nieduży. Spojrzenie jego przeciwnika także nie należało do najprzyjemniejszych. Nie mógł się już jednak wycofać, więc nie pozostało mu nic innego jak po prostu walczyć.
  Skupił ki i ruszył z kopyta, odbijając się z obu nóg. Po doskoczeniu do oponenta uderzył potężnym prawym prostym. Cathan chwycił jego pięść bez wysiłku i zamaszystym kopnięciem wymierzonym w żebra wybił powietrze z płuc. Clay jęknął, ale nie miał czasu na przeżywanie bólu... nie tego bólu. Jego przeciwnik wykręcił mu rękę tak, by znaleźć się za plecami, po czym z lewej wystrzelił silny ładunek ki, mocno przypiekając skórę w okolicach kręgosłupa. I na tym Cathan nie skończył - podciął More, sprawiając, że ten upadł na twarz, a potem zasadził leżącemu potężnego kopa w żebra. Clay odtoczył się bezwładnie o dobre kilka metrów. Jego przeciwnik, skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał.
  Dopiero po kilkunastu sekundach More wstał, krzywiąc się z bólu. Z nosa ciekła mu krew, a klatka piersiowa dawała o sobie znać kiedy oddychał.
  - Jesteś równie silny jak w opowieściach - powiedział z cierpkim uśmiechem.
  Sylwetka Cathana rozmyła się, a on sam błyskawicznie dopadł do oponenta, uderzając go nasadą otwartej dłoni w twarz. Poprawił z łokcia w mostek, a potem złączonymi pięściami w kark. Clay More huknął bez życia o podłoże.
  - Nie lubię gadania w czasie walki - mruknął błękitnooki, odwracając się i powracając na swoje zwyczajowe miejsce. Zatrzymał się jednak w pół kroku, słysząc za sobą odgłos charczenia. Jak się okazało, był to Clay, który wypluwał zęba i nieco krwi.
  Cathan nie okazał zdziwienia tym, że jego ostatni cios nie zgruchotał przeciwnikowi karku, po prostu odwrócił się i czekał aż ten się podniesie. Zanim jednak to nastąpiło, Clay niespodziewanie wyprostowa prawą rękę i wystrzelił z niej dość silny ładunek ki. Refleksu Cathanowi wystarczyło, by odruchowo zasłonić głowę przedramieniem, ale i tak to poczuł. Kiedy chciał rzucić się do kontry, ku swojemu zdziwieniu zobaczył tylko nadlatującą stopę "pana More". Trafiony w głowę, zachwiał się, ale nie przewrócił. Uderzył w odpowiedzi z lewej, ale Clay zdołał zablokować i sam uderzył głową. Byłoby to skuteczniejsze, gdyby nie różnica wzrostu, a tak trafił czołem w podbródek Zabójcy Bogów - boleśnie, acz niegroźnie. Cathan wykorzystał ten błąd i uderzył krótkim hakiem w twarz, chyba znowu wybijając przeciwnikowi jakiegoś zęba. Następnie schwycił Claya za kark i zamaszyście uderzył o uniesione kolano. Z niezadowoleniem dostrzegł po tym ślady krwi na swym jasnym stroju. Frustrację wyładował od razu, skoncentrował w lewej dłoni silny ładunek ki i dosłownie wbił go w korpus przeciwnika, nastąpiła niewielka, intensywna eksplozja i Clay przeleciał jakieś dziesięć metrów, po ostrej paraboli, dymiąc przy tym. Błękitnooki upewnił się jeszcze, że już nie wstanie, posyłając dwa mocne pociski w jego miejsce lądowania. Tym razem wybuchy były znacznie silniejsze.
  Zanim jeszcze dym się rozwiał, Cathan stał już na swoim zwykym miejscu, po lewej stronie "tronu" Edge'a, nieco z tyłu.
  - Był twardszy niż sądziłem - stwierdził niebieski olbrzym. - Dobra robota.
  Cathan uśmiechnął się lekko, ale zaraz znowu spochmurniał, widząc wypalony fragment rękawa swojego stroju i przypominając sobie o krwawych śladach na kolanie. Nie chodziło mu, wbrew temu co można by sądzić, o uszkodzone ubranie, ale o to, że w ogóle zostały na nim jakieś ślady, mimo iż przeciwnik był poniżej jego poziomu.
  - Zabierzcie zwłoki - Edge zwrócił się do obecnych na sali żołnierzy ze szwadronów Gasnących Słońc. Był to oddział podległy Umierającym Gwiazdom, a ściślej - Cathanowi, grupujący żołnierzy o niższych poziomach mocy. Wykorzystywani byli do wszystkich zadań nie wymagających udziału kogoś z bezpośrednich podwładnych Edge'a - patroli, eskort i tym podobnych rzeczy.
  Dwaj wojownicy podeszli i do trupa i podźwignęli go z podłogi, chcąc wynieść z hali rekrutacyjnej. Daleko jednak nie zaszli. W pewnym momencie, chyba nie do końca martwy Clay, zaparł się nogami o grunt, i szarpnął potężnie, rzucając obu swoich tragarzy na ścianę. Stanął niepewnie, spojrzał w kierunku Edge'a i Cathana, a następnie... w sobie tylko znanym celu rzucił się w ich kierunku. Cathan, Cinqueda i bliźniaczki odruchowo postąpili po krok do przodu, już koncentrując ki, ale Edge powstrzymał ich wszystkich gestem. Clay More tymczasem dotarłszy na trzy-cztery metry od tronu Edge zatrzymał się i przyklęknął na jedno kolano. Z trudem utrzymywał równowagę, a chyba jeszcze więcej wysiłku kosztowało go zachowanie przytomności - tracił dużo krwi, na całej trasie jego biegu został wyraźny, czerwony ślad.
  - Proszę... - przemówił niewyraźnie, z wyraźną trudnością dobierając słowa - proszę... o jeszcze jedną... szansę. Udowodnię... że... że się nadaję. Nie znajdziesz... nie znajdziesz wierniejszego żołnierza... Wykonam każde... - zachwiał się, ale jakoś dał radę nie przewrócić - każde! - powtórzył z naciskiem - zadanie... Ruszę do samego piekła jeśli będzie trzeba. - Utkwił w Edge'u wzrok, z którego można było czytać jak z otwartej księgi. Mówił poważnie. Niebieski olbrzym spojrzał mu prosto w oczy.
  - Nie dostaniesz kolejnej szansy - powiedział z naciskiem, czym wywołał na twarzy More wyraz bólu i zawodu. - To co pokazałeś wystarczy mi aż nadto. Przyjmuję cię.
  Powiedzieć, że Clay się zdziwił nie byłoby dość. On się bardzo zdziwił... właściwie zdziwił się jak nigdy wcześniej. Tak, że nie wiedział co powiedzieć. Nic też powiedzieć nie zdążył, tak samo jak ucieszyć się. Po prostu stracił przytomność.
  Dłuższą chwilę milczenia przerwał wreszcie Dao:
  - To może ja go zabiorę do ambulatorium, bo się wykrwawi, albo co...
***
  Umierające Gwiazdy pod dowództwem Edge'a miały tak naprawdę tylko jednego poważnego przeciwnika. Androidy Zeta.
  Nikt do końca nie wiedział skąd się wzięły. Wyglądało to, jakby jakiś szalony naukowiec z sobie tylko znanych powodów uznał rządy Edge'a (czy raczej Cathana) za tyranię i postanowił z nią walczyć. Walczyć dość skutecznie, trzeba przyznać. Możliwości bojowe androidów były zbyt duże dla Gasnących Słońc, które ponosiły w potyczkach z nimi ogromne straty. Tak duże, że Edge zdecydował wreszcie o rozwiązaniu Słońc - planety dostarczające surowce miały od tej pory zapewniać transportom eskortę na własną rękę.
  Nie rozwiązywało to jednak problemu androidów Zeta, które z czasem zaczęły także wdawać się w potyczki z samymi Gwiazdami. O dziwo, obyło się bez ofiar śmiertelnych po obu stronach - chyba należy to przypisać temu, iż początkowo ani jedni ani drudzy nie wiedzieli czego się spodziewać po przeciwniku i wycofywali, gdy ten miał przewagę. Walki te maszyny toczyły co prawda z różnym skutkiem, ale... to już dużo. Skoro istniała siła zdolna przeciwstawić się władaniu Umierających Gwiazd, choćby od czasu do czasu, musiało to oznaczać że ktoś kiedyś odmówi dostarczenia czegoś na Tarey, sądząc że ujdzie mu to na sucho. Precedens na pewno pociągnałby za sobą kolejne, podobne decyzje i cała budowana przez lata reputacja posypałaby się jak domek z kart. Bez oddziałów Gasnących Słońc i z Zeta na karku nielicznym przecież Gwiazdom na pewno nie udałoby się kontrolować obszaru jaki aktualnie miały pod swoją opieką. Owszem, z czasem zapewne udałoby się rozwiazać i ten problem, ale na pewno nie bez długich i krwawych walk. Edge zaś nie chciał ofiar... nie wśród swoich ludzi. Należało więc zrobić coś, by pozbyć się androidów, a najlepiej także ich twórcy, raz na jak najdłużej. Miejsce ich pobytu było Gwiazdom kompletnie nieznane... a kiedy nie można zadusić lisa w norze, należy go z niej wywabić.
  Czarną robotę, tym razem rolę przynęty, odwalił jak zwykle Cathan. Było oczywistym, że androidy nie przepuszczą okazji do wykończenia go, gdy takowa się nadarzy. Kiedy już zaatakowały świat, którą oficjalnie eks Zabójca Bogów "wizytował", czekała je przykra niespodzianka - w postaci Edge'a. Jakim cudem planeta nie uległa przy tym zniszczeniu - trudno powiedzieć, ale niebieski olbrzym osiągnął swój cel. Zeta poniosły tak duże straty (zniszczone zostały cztery androidy, a uszkodzonych dalsze kilka), że nie mogły, przynajmniej przez jakiś czas, stanowić już przeciwwagi dla Umierających Gwiazd. Czas ten wydłużył się niemal w nieskończoność, bo - nie licząc potyczki na Ziemi - było to ostatnie spotkanie z bojowymi maszynami.
*Sashi-Zoe*
  - Długo to jeszcze potrwa? - zapytała zniecierpliwiona Sabre.
  - Czekamy już dobre dwie godziny - dodała Dagger.
  - Nic tylko narzekacie... - odparł Jian. - Chcecie się dowiedzieć, to bądźcie cicho i czekajcie... O, jest!
  Nieduża biała plamka mignęła nad lasem, na tle pokrytego białymi, kłębiastymi chmurami nieba, podążała na zachód.
  - Ruszamy! - rzucił półbóg. - Tylko nie uwalniajcie ki, bo nas wyczuje.
  Wystartowali momentalnie, poruszając się szybko i płosząc przy tym zwierzęta, licznie występujące w tutejszych, właściwie nietkniętych cywilizacją, lasach. Nie musieli się martwić o to, że zostaną zauważeni - korony drzew zapewniały doskonały kamuflaż. Usłyszeć też ich nie mógł - odległość była zbyt duża. Jeśli udałoby im się nie stracić kontaktu wzrokowego i jednocześnie nie uwolnić ki, mogli wreszcie poznać rozwiązanie jednej z nielicznych już tajemnic na Tarey - tajemnicy siedziby Sashi-Zoe.
  - Nadal go widzę. Teraz ostrożnie, strumień. Ostrożnie, mówiłem... Mniej więcej w tym miejscu ostatnio straciłem go z oczu.
  Umiejscowienie rezydencji (to słowo nie zawsze pasowało do rzeczywistej postaci kwater - dom Dao wyglądał jak jedno wielkie centrum szkoleniowe, a siedziba Cathana... cóż, to materiał na osobną opowieść) poszczególnych Umierających Gwiazd było znane tylko im samym. Edge uważał, że prywatne życie jego ludzi nie powinno obchodzić nikogo poza nimi samymi i nie zachęcał do interakcji. Nieoficjalnie jednak wiadomo było, że Cathan zna położenie wszystkich domostw. Miał wtyki we wszystkich ekipach budowlanych - w końcu sam je zatrudniał - więc zdobycie takich informacji nie było dla niego żadnym wysiłkiem.
  Umiejscowienie prawie wszystkich znali też Jian i bliźniaczki, chociaż wiedza dziewczyn była uboższa o jedną lokalizację - właśnie miejsce zamieszkania Jiana. Żadne z nich nie wiedziało też gdzie szukać siedziby Sashi-Zoe. Tajemnicę stanowiła też rezydencja Edge'a, chociaż tu wszyscy podejrzewali, że może się ona znajdować w niedostępnej dla wszystkich części kompleksu w głównej kwaterze Umierających Gwiazd.
  Tymczasem, trójka odkrywców pracowała nad zlokalizowaniem siedziby wiecznie milczącego Sashiego. Nie była to ich pierwsza próba, wręcz przeciwnie. Próbowali już wielokrotnie, ale zawsze z tym samym skutkiem - w pewnym momencie Sash znikał im z oczu i już się nie odnajdywał. Ponieważ nikt nie potrafił ukrywać ki tak dobrze jak on (znalezienie domu takiego Clay'a More było trywialne, ale też nie było on szczególnie wart uwagi), więc nie było innego sposobu dowiedzenia się gdzie mieszka poza śledzeniem go. Za każdym razem znikał im z oczu, ale też za każdym razem docierali coraz dalej. Tylko dzięki wytrwałości Jiana, zresztą, udało im się zajść aż tak daleko - zwykle bardzo impulsywny, chcąc osiągnać cel młody półbóg potrafił wykazywać wręcz anielską cierpliwość. Dzień za dniem, ponad pięćdziesiąt razy (nie pod rząd, bo Gwiazdy nie co dzień musiały powracać do kwatery głównej) podążał za Sashi-Zoe, często nie posuwając się o więcej niż sto-dwieście metrów do przodu.
  Cel musiał być już blisko, wiedzieli to. Gdyby dom Sashiego był bardzo oddalony od stolicy - zapewne teleportowałby się tam, albo chociaż leciał szybciej. Spacerowe tempo sugerowało, że odległość jest stosunkowo niewielka.
  - Ląduje! - zauważył Jian, nawet nie starając się ukryć ekscytacji. - Musimy być już naprawdę blisko!
  Po nerwowej chwili przedzierania się przez krzaki (bujne fryzury bliźniaczek wymagały po tym generalnego remontu) ujrzeli Sashi-Zoe... siedzącego na brzegu jeziora. Gdziekolwiek znajdował się jego dom, nie było to tutaj. Jian zaklął pod nosem.
  - Co teraz? - zapytała Dabre, odruchowo ściszając głos, mimo iż odległość nadal była zbyt duża, by mogli zostać usłyszeni.
  - Nic. Czekamy. Może kiedy się znudzi, ruszy dalej.
  No i czekali... a niestety dla nich Sashi-Zoe najwyraźniej był w stanie bardzo długo podziwiać piękno natury. Fakt, okolica była bardzo ładna, ale ile czasu można było wpatrywać się w jedno cholerne jeziorko? Cierpliwość Jiana została wystawiona na kolejną bardzo ciężką próbę. Wymyślił co prawda kilka sposobów na zabicie czasu, ale na żaden z nich Sabre i Dagger raczej by nie przystały... Chociaż, może...? Już prawie zebrał się na odwagę, by coś zaproponować, ale w tym momencie na brzegu jeziorka dało się dostrzec aktywność motoryczną. Sashi-Zoe się ruszył.
  - Mamy drania! - syknął półbóg. - Teraz już nam nie ucieknie!
  Sashi przeszedł kilkadziesiąt metrów wzdłuż brzegu, po czym... przyłożył dwa palce do czoła i zniknął. Miny jaką Jian miał w tym momencie po prostu nie da się opisać ludzkimi słowami.
  - Zabiję go! - warknął wściekle. - Jak Kaioshinów kocham, zabiję! Będę mu obijał mu tę jego niemą buźkę tak długo, aż zdechnie! Albo nie, wyrwę mu rękę i nią go zatłukę! Wyciągnę mu wszystkie flaki przez nos i każę zjeść!
  - Jian... - zaczęła Dagger - uspo...
  - Nie mów mi żebym się uspokoił! - przerwał jej. - Nie chcę się uspakajać! - krzyknął. - Byłem wychowywany bezstresowo. Tłumienie gniewu jest niezdrowe - powiedział już zwykłym tonem.
  - Ale Jian - tym razem odezwała się Sabre - spójrz za siebie.
  "Stary numer" - przemknęło przez myśl potarganego mżężczyzny, ale odwrócił się. Ujrzał Sashi-Zoe we własnej osobie. Wiezny dzieciak stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wpatrywał się spod lekko zmarsczonych brwi, w całą trójkę.
  - Hehe... - Jian podrapał się po czuprynie - cześć, Sash. - Sashi nadal stał i mierzył ich wzrokiem. - Z tą ręką, to tylko żartowałem. - Lekkie uniesienie brwi. - Pewnie chcesz wiedzieć, co tu robimy? - Kiwnięcie głową. - I pewnie nie uwierzysz w to co powiem? - Zaprzeczenie. - No to nie musimy mówić co tu robimy.
  Na to Sash uśmiechnął się i pokręcił głową z niedowierzaniem. Oderwał stopy od podłoża, gestem nakazał Jianowi i bliźniaczkom podążyć za sobą i ruszył, niezbyt szybko. Bez zastanowienia polecieli za nim.
  - Pokażesz nam swój dom? - próbował zgadywać Jian, ale Sashi zaprzeczył ruchem głowy. - No to dokąd lecimy? - Tym razem odpowiedzią było bezradne rozłożenie rąk, najwyraźniej Sash nie wiedział jak to wytłumaczyć, albo mu się nie chciało. - Wiesz, byłoby znacznie łatwiej się z tobą porozumieć, gdybyś jednak zaczął się odzywać.
  W odpowiedzi Sashi przyspieszył i to do tego stopnia, że Jian i bliźniaczki musieli włożyć nieco wysiłku w dotrzymanie mu kroku. Tempo uniemożliwiało prowadzenie rozmowy i chyba właśnie o to chodziło.
  Zatrzymali się na pograniczu jakiejś doliny. Chociaż określenie "jakiejś doliny" nie było tu do końca odpowiednie. Pokryte zielenią i kwiatami wzniesienia, skąpane w złotawych promieniach zachodzącego powoli słońca, tworzyły naprawdę niesamowity widok. Niebo i chmury przyjmowały tu niezwykłe barwy - od czerwonej do szarobłękitnej. Obserwowali to przez chwilę, póki Jian się nie znudził.
  - No, jest ładnie - stwierdził. - Jeziorko też było gitas, ale jeśli ciągnałeś mnie tu tylko po to, żebym to zobaczył to chyba szkoda poświęconego cza... - Jego wypowiedź została gwałtownie przerwana przez Sabre, która huknęła go od tyłu w głowę. - Ała! Za co?
  - Zamknąłbyś się na chwilę - powiedziała Sabre.
  - Nie widzisz, co Sashi chce nam pokazać? - dokończyła jej "siostra".
Jian rozejrzał się dookoła, wypatrując tego, co mógł przeoczyć, ale nic takowego nie dostrzegł.
  - Nie - stwierdził. - Co takiego? Hej, tylko bez rękoczynów, dobra? - Cudem uniknął kolejnego ciosu.
  - Próbuje nam powiedzieć, że to cała planeta jest jego domem.
  - Że cały wolny czas spędza na łonie natury, delektując się takimi widokami.
  Jian popatrzył z niedowierzaniem na Sashi-Zoe.
  - To prawda? - zapytał. Wieczny dzieciak potwierdził lekkimi kiwnięciami głowy. Półbóg zmarszczył brwi w zastanowieniu, po czym uśmiechnął się krzywo. - Eee... Rozumiem! Wszystko rozumiem... Hehe, przejrzałem was. Niezłe, naprawdę niezłe! Czyj to pomysł? Pewnie wasz - zwrócił się do bliźniaczek. - Jaaasne, kontempluje naturę. Całe dnie gapi się na jeziorka i chmurki. A ja jestem Majin Buu. - Nie sądził, by wiedzieli kim jest Majin Buu, ale to było bez znaczenia. - Muszę przyznać, że prawie dałem się nabrać, dobrze to wymyśliliście. - Pokiwał głową. - Ja i tak prędzej czy później się dowiem. Odkryję gdzie jest twój dom, Sash. Nie znasz dnia ani godziny, więc się pilnuj. A tymczasem, żegnam. - Wystartował i tyle go było widać.
  Sashi-Zoe i bliźniaczki popatrzyli na siebie nawzajem. Żadne z nich, ani dziewczyny - ani tym bardziej Sash - nie odezwało się, ale ich miny mówiły wystarczająco dużo.
VD: "Zabiję cię, Edge"
  Zniszczenie Północnej Megagalaktyki przez Majin Buu było dla Umierających Gwiazd względnie bezbolesne. Pewnego dnia poczuli zbliżającą się ogromną falę energii - powstałą po zniszczeniu centralnej gwiazdy galaktyki, ale tego nie wiedzieli - a chwilę potem... obudzili się. Nie mieli pojęcia, że minęły tysiące lat, dla nich to była chwila. Ponieważ wcześniej zginął Północny Kaioshin nigdy nie trafili też do zaświatów.
  Upływ czasu uświadomił im przybysz, który pojawił się na Tarey jakiś czas później. Nie wiedzieli do końca kim jest (chociaż Jian zdawał się sprawiać wrażenie, że gdzieś go już spotkał) i nie dowiedzieli się tego - nawet Edge, który dość długo rozmawiał z nim w cztery oczy nie poznał tożsamości czarnowłosego osobnika. Niezależnie jednak od tego kim był, przyniesione przez niego wieści były bardzo istotne. Opowiedział o Majin Buu, o zniszczeniu i odtworzeniu trzech megagalaktyk, w tym Północnej. A także o nigdy nie zniszczonej Megagalaktyce Wschodniej i planecie Ziemia.
  Edge, dowiedziawszy się o tym, że na tej całej Ziemi żyją ponoć naprawdę potężni wojownicy od razu postanowił się tam wybrać. Towarzyszli mu Sabre, Dagger i Blade, który, jak wiadomo, nie powrócił.
  Edge nie znalazł na Ziemi tego, czego szukał, chociaż podczas pobytu tam kilkukrotnie miał wrażenie, że jego poszukiwania się jednak zakończą. Gdyby lepiej pamiętał rasę Saiyanów zapewne skojarzyłby fakty dość szybko, ale wspomnienia o tym gatunku zakrywała w jego umyśle mgła nie do przebicia. Później, po powrocie, wielokrotnie żałował, że jednak nie zniszczył tej niewielkiej planety, ale coś powstrzymywało go przed powróceniem tam i dokończeniem dzieła.
  Nie zrobił tego nawet po śmierci Caulifa.
  Ziemia rzeczywiście musiała być wyjątkową planetą - uświadomił to sobie kiedy przemyślał wszystko na spokojnie. Oto wojownik, którego moc była śmiesznie niska - z pewnego punktu widzenia oczywiście - w ciągu kilku miesięcy staje się tak potężny, że zabija Caulifa. Tego Caulifa, którego on, Edge szukał od... od zawsze.
  Naprawdę, wydawało mu się, jakby nigdy nic innego w życiu nie robił.
  Gdyby chociaż ten zielonoskóry ziemski wojownik potrafił posługiwać się chi... ale nie, więc dla Edge'a był bezużyteczny. Spotkała go szybka śmierć, tak jak właściwie wszystkich, którzy kiedykolwiek zdołali wyprowadzić niebieskiego olbrzyma z równowagi, zdołali naprawdę go zderwować. Nie było takich wielu - w obu wszechświatach zaledwie kilku.
Zginął także towarzysz zielonoskórego, jego także Edge pamiętał z Ziemi jako znacznie słabszego. Tuż przed śmiercią zdołał nawet zranić go w formie bestii, a to już świadczyło o prawdziwej potędze. On także nie miał w sobie chi... Dao twierdził, że nie należy go zabijać, ale Edge go nie posłuchał. Nie domyślił się, o co chodzi jego staremu przyjacielowi, nie pamiętał słów, które przekazał mu wiele lat wcześniej, tuż po przybyciu na Tarey.
*Tenks*
  Tego dnia Edge miał zły humor.
  Była to rocznica feralnej wyprawy na Ziemię, ale nie dlatego przywódca Umierających Gwiazd był poirytowany. Powód był taki, jak zwykle. Trzy dni wcześniej "to" zaatakowało i kolejna planeta zniknęła z trójwymiarowej mapy komosu. Potem pojawił się zwyczajowy kac moralny i uczucie dziwnej pustki, za każdym razem ogarniające Edge'a na kilka dni po napadzie. Tym razem było jeszcze gorzej... nie mógł się już łudzić, że kontroluje "to" chociaż w małym stopniu. Nie dopuszczał jeszcze do siebie tej myśli, ale wyglądało na to, że przegrywa, a nawet - że już przegrał. Mimo to powrócił na Tarey, sądząc, że może wszystko się jeszcze jakoś ułoży... Pechowo, tego dnia przeprowadzano rekrutację do Umierających Gwiazd.
  Pechowo - owszem, dla kandydatów.
  Niejaki Payne był kolejną, choć nie bezpośrednią, ofiarą. Mimo, iż miał poparcie Dao, Edge, rozdrażniony jakimś szczegółem, wysłał na "przetestowanie" go Claya More, który już jakiś czas wcześniej zastąpił w tej funkcji Cathana. Zielonowłosy kosmita nie miał żadnych szans. Przeżył co prawda, ale kiedy usłyszał karę, jaką zafundował mu Edge, żałował, że jednak nie zginął.
  "To" żądało krwi.
  - Zarobiłeś sobie kolejnego śmiertelnego wroga - stwierdził Cathan, kiedy na odchodnym (a raczej - na odnosznym) Payne groził jego pryncypałowi śmiercią. - Ilu to już przysięgało, że cię zabiją?
  Wielu, pomyślał olbrzym, ale tylko jedną z tych deklaracji mogę traktować poważnie.
  - Nigdy nawet nie zacząłem liczyć - odpowiedział głośno. - Pamiętam za to, że ty byłeś pierwszy.
  Cathan uśmiechnął się nieszczerze.
  - To było dawno temu - stwierdził sucho. Edge jednak był pewien, że jego błękitnooki pomocnik nie zapomniał o tamtej deklaracji.
  - Kto jest kolejnym kandydatem? - zwrócił się do stojącego po jego prawej stronie Dao.
  - Hmm... To będzie...
  Przerwał mu odgłos Shunkanido i pojawienie się nowej, bardzo dużej - nawet jak na standardy Umierających Gwiazd - ki. Należała do srebrnowłosego młodzieńca, który stał teraz dwa metry przed "tronem" Edge'a.
  Zdecydowanie była to nietuzinkowa postać, choćby pod względem wyglądu. Uzbrojony w dwa długie miecze, miał spiczaste, postawione na sztorc włosy i seledynowe oczy szaleńca. Nosił czarne buty i rękawice i kontrastujący z nimi biały strój - spodnie i kurtkę. Pełni obrazu dopełniały kolczyki Potara. Znajome kolczyki Potara. Znowu Ziemia.
  - Kim jesteś? - zwrócił się do niego Edge, jednocześnie oceniając potencjał energetyczny tego ewentualnego zagrożenia. Oczywiście przybysz tłumił energię, ale dla potrafiącego wyczuwać wszystkie jej pasma olbrzyma nie stanowiło to żadnej przeszkody. Od razu zorientował się, że Ziemianin jest efektem fuzji. Był potężny, a uzbrojony w obydwa miecze - jeden bardziej nafaszerowany magią od drugiego - nawet bardzo groźny. Nie wyglądało jednak, by moc którejkolwiek broni była kompatybilna z energią samego młodzieńca, zapewne nawet nie wiedział czym dysponuje, a już na pewno nie potrafił tego wykorzystać.
  - Mam na imię Tenks. Nie znasz mnie, ale ja znam ciebie. Przybyłem, żeby cię zabić.
  Edge uśmiechnął się. Nie pierwszy raz słyszał takie słowa.
  - Zapewne dawno temu przysiągłeś, że to zrobisz, nie mylę się?
  - Mylisz - odparł niespodziewanie tamten. - Przysięgam teraz. Obiecuję ci, że zginiesz w ciągu kilku chwil.
  - Rozumiem - Edge wstał, jednocześnie dając znak swoim ludziom, by nie mieszali sie do walki. - Ale przeczysz sam sobie. Twierdzisz, że mnie znasz i jednocześnie, że mnie zabijesz. Coś tu chyba nie tak.
  - Nie zgrywaj chojraka, Edge! Nie wiesz z kim masz do czynienia.
  - Nie wiem - przyznał olbrzym. Nie musiał wiedzieć. Chłopak był mocny, ale nie miał pojęcia o chi, więc tak czy inaczej skazany był na porażkę. Chyba, że jakimś cudownym przypadkiem wykorzystałby moc mieczy. Lepiej było uniknąć takiego ryzyka. - Ale widzę, że chcesz walczyć nie fair. Ja nie jestem uzbrojony.
  Niestety, nie miało być tak łatwo. Tamten najwyraźniej zdawał sobie sprawę ze swojej przewagi, bo tylko uśmiechnął się wrednie.
  - A to, że ty walczysz dłużej niż ja w ogóle żyję jest fair?
  Przywódca Umierających Gwiazd widział wyraźnie, że może wygrać tę walkę na dwa sposoby. Mięśniami lub głową. Mógł też przegrać... ale to było mało prawdopodobne.
  - No tak, tu mnie masz - przyznał. - A więc walcz bronią. Mnie wszystko jedno.
- Nie wątpię - zadrwił Tenks. - No więc dalej, przemień się w drugą formę, kotku, szkoda czasu.
  Edge czekał na te słowa.
  - Przemieniam się tylko kiedy muszę - powiedział poważnie.
  - I uważasz, że nie musisz? Ukrywam swoją ki, ale wiem, że to dla ciebie żaden problem. Skup się, odczytaj moją moc. - W głosie Tenksa słychać było lekkie poirytowanie. Zgodnie z przewidywaniami.
  - Już to zrobiłem - stwierdził olbrzym, wzruszając lekceważąco ramionami. - Fakt jesteś silny, nawet bardzo, ale nie oznacza to, że muszę się od razu przemieniać.
  Tenks nie dał się wyprowadzić z równowagi. Co więcej, uznał, że skoro przeciwnik chce go zderwować, to ma nad nim jakąś przewagę. Wniosek błędny, ale w jego sytuacji i z jego miernym najwyraźniej doświadczeniem trudno było wyciągnąć inny. Na sali poza Edge'em przebywało jeszcze kilka osób - Dao, Cathan, Cinqueda i może Jian - które widziały prawdziwe intencje swojego przywódcy.
  - No dobrze, jak chcesz, Edge - powiedział srebrnowłosy młodzieniec. - W takim razie jak będę walczył bez broni. - Położył ostrza na podłodze. - Jesteś gotów?
  - Tak! - Edge zaatakował momentalnie. Wolał się upewnić i odciągnąć przeciwnika od broni zanim przejdzie do walki na poważnie. Pojawił się za plecami Tenksa i kopnął z półobrotu, trafiając widmo Zanzoken. Młody był szybki. Następnym co Edge zobaczył był zmierzający z ogromną prędkością w jego kierunku czarny but. Następnym co poczuł było uderzenie o ścianę. Zdecydowanie nie mógł wygrać tej walki bez wykorzystania mocy Razora... ale jeszcze nie teraz.
  - Nadal uważasz, że nie musisz się przemieniać - zapytał Tenks, jakby czytając w jego myślach.
  - Owszem - odparł, odklejając się od ściany. - Ale mam pytanie. Jak dużo o mnie wiesz?
  - Bardzo dużo - stwierdził tamten pewnie. - Właściwie wszystko.
  - Rozumiem... - "A więc tak naprawdę nic..."
  Ruszył powoli, zamachując się prawej, celowo dał przeciwnikowi czas na reakcję - niepotrzebnie, bo Tenks i tak był od niego szybszy. Uniknął ciosu bez trudu i w odpowiedzi zasadził olbrzymowi kolanem w brzuch. Niebieskoskóry skulił się i oberwał dodatkowo łokciem po plecach. Mocno, ale za słabo. Impet rzucił go na podłoże. Wstał po chwili. Nie był ranny i to go martwiło. Najwyraźniej pieczęć kompletnie już przestała działać, nawet gdy nie próbował korzystać z mocy świadomie, jego ciało odruchowo wykorzystywało całą energię. Nie miało już znaczenia czy był w formie bestii, czy nie.
  - Coś nie tak z refleksem? - usłyszał z góry.
  - Wiesz skąd pochodzę? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
  - Co? - zdziwił się tamten.
  - Pytam czy wiesz skąd pochodzę - powtórzył Edge.
  - A co za różnica skąd! - warknął Tenks, dowodząc że jednak nie wie. - Walcz w końcu na poważnie!
  Zdenerwował się chyba, bo przeszedł do rękoczynów. Najpierw uderzył olbrzyma w szczękę, a potem poprawił z lewej nogi w bok głowy. Edge upadł, ale wciąż nie był nawet draśnięty. Wygladało na to, że niepotrzebnie się martwił - nie mógł tu przegrać choćby się położył i kazał kopać po głowie. Sam nie wiedział czy się z tego śmiać, czy płakać... ostatecznie wybrał to pierwsze, kompletnie już deprymując swego młodego przeciwnika. Postanowił zakończyć tę farsę.
  - Powiem ci coś, Tenks - spojrzał na srebrnowłosego. - Gówno o mnie wiesz. Gdybyś miał jakiekolwiek prawdziwe pojęcie o tym kim jestem, nigdy nie wyzwałbyś mnie na pojedynek.
  - Zaczynasz mnie wkurwiać! - zdenerwował się Tenks. - Wiem jak potężny jesteś, ale na mnie to nie wystarczy! Pokonam cię! Zacznij walczyć na poważnie!
  - Na poważnie? Dobrze, pokażę ci walkę na poważnie... Pokażę ci cząstkę moich prawdziwych umiejętności.
  Przybysz z Ziemi cofnął się, oczekujac chyba jakichś wielkich fajerwerków, ale się nie doczekał. Zobaczył tylko lecący w swoją stronę nieduży, ciemnofioletowy pocisk względnie niegroźnej chi. Niczym się właściwie nie różniła od ki, poza tym, że była kilkukrotnie gęstsza. Tenks zlekceważył atak, postanawiając odbić go dłonią. To mogło się udać... gdyby znał ten rodzaj energii i skupił go wcześniej w ręce. Jednakże, nie znał go najwyraźniej, bo w skutek eksplozji poleciał dość daleko.
  Wstał, z niedowierzaniem oglądając uszkodzoną dłoń i ubranie. Chyba nie rozumiał co się właściwie stało.
  Edge postanowił sprawdzić zasób technik defensywnych swojego przeciwnika - uniósł się na kilkanaście metrów w górę i ostrzelał go serią mniejszych pocisków tego samego rodzaju. Tenks sprawdzian zdał - ochronił się zupełnie przyzwoitą osłoną. Wytrzymywała napór, przynajmniej chwilowo.
  Znudziwszy się strzelaniem, przywódca Umierających Gwiazd utworzył na dłoni pocisk ki otoczonej cienką warstewką chi. Prawdziwy majstersztyk techniczny, nawet biorąc pod uwagę standardy jego ojczystego wymiaru. Pociski wykorzystujace kilka rodzajów energii były najtrudniejsze do utworzenia, ale dla kogoś kto spędził lata rozszyfrowując skład energetyczny kolejnych barier na drodze do Rdzenia nie był to aż taki problem. Posłał pocisk w przeciwnika. Dzięki zewnętrznej warstwie chi przebił się on przez osłonę jak przez masło i trafił centralnie w klatkę piersiową młodego wojownika, eksplodując. W większości mimo wszystko była to tylko ki, więc Tenks przeżył, choć tym razem został na moment zamroczony.
  - Masz już dość? - zapytał go Edge, kiedy zauważył, że jego przeciwnik ma problemy ze złapaniem oddechu.
  - HA! - odparł tamten zwięźle, posyłając w Edge'a potężny, acz przeciętny technicznie pocisk. Osłona chroniąca przed czymś takim nie wymagała żadnego wysiłku.
  - Sukinsyn - syknął Tenks, łącząc jednocześnie dłonie przy prawym biodrze. Jego ki wzrosła gwałtowanie. - KA-ME-HA-ME-HAAA!!! - Posłał biało-błękitną falę energii prosto w Edge'a, który, wiedząc że tak silna koncentracja energii musiała przebić osłonę w co najmniej jednym miejscu, zmienił ładunek swojej tarczy na przeciwny do techniki Tenksa. W ten sposób osłona i ki eksplozji zniwelowały się nawzajem. Dla większego komfortu psychicznego przywódca Umierających Gwiazd utworzył wokół siebie kolejną sferę.
  Jego przeciwnik wyglądał w tym momencie na zdruzgotanego. Nie miał chyba już zamiaru atakować, więc Edge zlikwidował tarczę i uniósł się w powietrze, by móc patrzeć bardziej z góry. Taka drobna sztuczka, by osiągnąć większą przewagę psychologiczną.
  - Czy widzisz już beznadziejność tej walki? - zapytał. - Poddaj się lepiej, to nie ma sensu.
  Tenks jednak się nie poddał. Wręcz przeciwnie, z okrzykiem "CRINGING SPHERE!" zaatakował po raz kolejny. Edge znalazł się wewnątrz jasnoniebieskiej kuli skoncentrowanej ki.
  - Już po tobie, Edge! - krzyknął, zaciskając pięść. Olbrzym poczuł, że robi mu się ciasno. To była bardzo interesująca technika. Na tyle ciekawa, że ktoś, kto ją wymyślił zdecydowanie zasługiwał na to, by się mu przyjrzeć bliżej.
  - Nieźle - pochwalił, schylajac się, bo zaczynało mu ugniatać głowę. Jednocześnie jego zmysły analizowały budowę kuli energii. Bezwiednie przyswajał wszystko, począwszy od odpowiedniego nagromadzenia rozmieszczenia cząsteczek, do składu energetycznych wiązań między nimi. - Naprawdę nieźle... - Poza tym jednak, że było nieźle, to zrobiło się niebezpiecznie, więc Edge dotknął ściany sfery i zniwelował ją przeciwnym ładunkiem.
  - Ale, ale... - Sytuacja chyba nie spodobała się Tenksowi.
  - Ciekawa technika... jak to nazwałeś? CRINGING SPHERE! - Odtworzył gest srebrnowłosego i zamknął go w identycznej kuli.
  - Nie wierzę! - wściekał się srebrnowłosy. - Półtora miesiąca opanowywałem tę technikę!
  - Widzisz - zaczął Edge, zaciskając powoli pięść. - Ani ty, ani ktokolwiek inny tutaj - miał na myśl cały wymiar i chociaż wiedział, że nie jest to oczywiste to nie drążył tematu - nie macie zielonego pojęcia o ki. Jesteście jak dzieci. Potraficie używać energii w bardzo ograniczony sposób, nie wykorzystujecie nawet ułamka jej prawdziwych możliwości. Ja nie mam tego problemu.
  - Ch... chrzań się... - odpowiedział krótko, ale treściwie Tenks.
  - Dysponujesz ogromną energią, zgadza się - kontynuował niezrażony tą reakcją olbrzym. Chciał mieć tego młodzieńca na swoje rozkazy i musiał odpowiednio do niego podejść. - Być może nawet jesteś najsilniejszym z tych, których spotkałem. Walcząc na twój sposób może i dałbym radę pokonać cię po przemianie, po długiej walce... A może nawet bym przegrał, kto wie? - Powstrzymał uśmiech cisnący mu się na usta. - Hm. - Rozproszył sferę, przywracając srebrnowłosemu dostęp do powietrza. Ten skwapliwie z tego skorzystał. - Zrozumiałeś, że nie jesteś w stanie mnie pokonać? - zapytał spokojnie. - Odpowiedz! - dodał ostrzej, nie doczekawszy się odpowiedzi.
  - Tak! - warknął nieprzyjemnie Tenks. - Jesteś niepokonany, to chciałeś usłyszeć?!
  - Doskonale... Teraz dam ci wybór. Możemy kontynuować walkę, wtedy zginiesz. Możemy też przerwać, pod jednym warunkiem. Przyłączysz się do Umierających Gwiazd.
  - Co? Ja? - zdziwił się młodzieniec. - Ale dlaczego?
  Edge'a tak naprawdę nigdy nie obchodziło dlaczego ktoś chciał dołączyć do jego oddziału, ale też bardzo rzadko zdradzał prawdziwy powód, dla którego akceptował danego kandydata. I tym razem nie było inaczej.
  - Zgadzasz się, czy nie?
  Nie potrzebował odpowiedzi. Potrafił ją wyczytać z twarzy i spojrzenia swojego nowego podwładnego.
Koniec części piątej, ostatniej.
1 marca 2004, godz. 23:36
"What can I do
On this road to nowhere
At the edge of time
And the story ends..."
Blind Guardian - "And The Story Ends"
Wow, udało mi się nie przekroczyć zakładanych na piątą część 100 kb... Eee... ale to dobrze, czy źle? :P
-> Wstęp <- | Część czwarta <- | -> Posłowie
Autor: Vodnique
Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.