Dragon Ball AZ logo by Gemi

Edge Story - bohater i tyran

Wstęp
Część pierwsza | Część druga | Część trzecia | Część czwarta

Część druga: Legendarny Super-Saiyan

Ten fragment historii Edge'a dedykuję Vampirci - prawda jest okruchem lodu.

"At the end of a war the survivors are none,
because a war is a loss, a war can't be won...
Do I have to tell you twice to make you understand?
Freedom has a price and that price is blood."

Clawfinger - "Warfair"

IIA: Gdzie dwóch się bije... tam jeden wygrywa

  Obudził się na powierzchni nieznanej planety. Przyjemnie chropowatej powierzchni. A więc przynajmniej Pełzacze miał już za sobą.
  Wstał i rozejrzał się dookoła. Skalistą okolicę pokrywały płytkie kratery, jakby od uderzeń meteorytów. Atmosfera była raczej rzadka. Pozornie ten świat nie różnił się niczym od wielu planet z wszechświata Edge'a, ale Neev-jin od razu zorientował się, iż to nie jest jego wymiar.
  Na nieboskłonie widział kilkukrotnie więcej gwiazd niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. To zapewne oznaczało, iż ten wszechświat był znacznie większy od jego własnego, lub przynajmniej gęściej zaludniony, czy raczej "zagwieżdżony". Zastanawiał się, czy to ułatwi, czy utrudni jego poszukiwania...
  Na razie jednak mógł odetchnąć. Udowodnił, że ucieczka przed gniewem Imperatora była możliwa. Tutaj władca nie mógł go odnaleźć, chyba że potrafił ponownie dotrzeć do Rdzenia...
  Spieszyć więc się nie musiał... Ale z drugiej strony zwlekać też nie. Dotknął zawieszonego na szyi amuletu, by upewnić się, iż planeta Pełzaczy i ich królowa nie były tylko snem. Z tego co zapamiętał z wypowiedzi Alcary, wynikało, że niby dostać się do Rdzenia, musiał stać się o wiele silniejszy albo dokonać fuzji z kimś podobnym do siebie. Nie do końca rozumiał tę drugą opcję. Czy nadal pozostałby sobą? Może wspomniana fuzja miała być odwracalna?
  Na razie jednak droga do obu tych celów wliczała odnalezienie kogoś odpowiednio silnego do zespolenia lub jako testu własnych możliwości. Edge zawsze rozwijał się najszybciej, pokonując wyzwania zmuszające go do odpowiedniego wysiłku. Kwestię tego jak rzeczoną fuzję przeprowadzić postanowił odłożyć na później.
  Skoncentrował się, wyczuwając źródła chi w sąsiedztwie świata, na którym się znajdował. Nie znalazł żadnych.
  Tak doświadczony wojownik jak on był bardzo wyczulony na tę posiadaną przez każdą żywą istotę energię. Kiedy się skupił, potrafił ją zlokalizować z naprawdę ogromnych odległości. Tu nie znalazł jej wcale. Chociaż nie... Istniała, tyle że jakaś inna, jakby... słabsza? A raczej nie tyle słabsza, ile "ograniczona".
  Chi występowała w wielu formach. Każda rasa w jego wszechświecie posługiwała się nieco innym jej zakresem, jedne węższym, inne szerszym. Dało się to porównać do postrzegania kolorów. Niektóre zwierzęta, jak czworonożne targi, widziały tylko ograniczoną paletę barw.
  Wojownicy trenowali, by wykorzystywać tę energię jak najpełniej, gdyż zapewniało to ogromną przewagę w walce. Odparcie ataku chi spoza zakresu, którym się dysponowało co prawda możliwe, wymagało znacznie więcej wysiłku. Trochę jak budowanie grubszej drewnianej bramy, przeciw taranowi, gdy nie miało się żelaza.
  W tym wszechświecie, a na pewno w jego części, gdzie aktualnie się znajdował, Edge wyczuwał tylko wąskie pasmo chi. Czy mieszkańcy tego wymiaru byli swojego rodzaju targami, ślepymi na prawdziwe bogactwo rodzajów energii życiowej? Czy istoty tak ograniczone mogły stanowić dla niego wyzwanie w walce, albo wzmocnienie w przypadku tej całej "fuzji"? W tym momencie mocno w to zwątpił.
  Dłuższą chwilę zajęło mu dostrojenie się do tego ograniczonego rodzaju chi w taki sposób, by mógł je dokładnie ocenić i porównać. Jest! Niezbyt daleko wyczuł moc porównywalną do swojej... No, może nie do końca, ale przynajmniej operującą w tej samej skali.
  Uniósł się w powietrze, otoczył błękitnawą "bańką" chi i wystrzelił w kosmos, ku namierzonemu sygnałowi. Nie podróżował długo. Godzinę, może dwie. Wreszcie zanurzył się w atmosferę zielonkawej planety. Kiedy tylko otoczyło go powietrze, zlikwidował sferę podróżną. Opadał powoli, wdychając orzeźwiające powietrze niezindustrializowanego jeszcze świata. Starał się wylądować mniej więcej tam, gdzie znalazł wyróżniającą się chi. Zadziwiająco potężną, bo jakieś tysiąc razy silniejszą niż inne wyczuwalne na tej planecie. To samo w sobie było dość dziwne i tym bardziej ciekawiło Edge'a. Czy pozostali mieszkańcy mogli uznawać tego kogoś za boga?
  Delektując się wiatrem i pięknym, musiał przyznać, widokiem z lotu ptaka, wyhamował. Tłumiąc chi, unosił się nad gęstymi lasami, zielonymi pagórkami i połyskującymi kryształowo rzekami. Mimo wszystko opadł na nieco inną część kontynentu, niż zamierzał, może dlatego, że trochę się zamyślił. Od poszukiwanego źródła energii oddzielało go kilkaset kilometrów.
  Spodziewał się zastać tam jakiś ośrodek cywilizacji i nie pomylił się. W niewielkiej, otoczonej łagodnymi wzniesieniami dolinie znajdowało się miasteczko, na oko kilkunastotysięczne. Raczej na niezbyt wysokim poziomie rozwoju, gdyż wszystkie budynki zbudowano z kamienia lub drewna. Nie zaobserwował żadnego poruszenia, a więc nie został wykryty.
  Emanacja, do której zmierzał, znajdowała się wewnątrz największego budynku w osadzie. Stojąca przy miejskim placu konstrukcja nie kojarzyła się ze świątynią, przypominała raczej pałac. Zachęcony tym, postawił na otwarte podejście. Wylądował na środku placu, wystawiając się na widok wszystkich zainteresowanych.
  Momentalnie zorientował się, że popełnił błąd. Wśród tubylców — typowych humanoidów o jasnej skórze i ciemnym owłosieniu, których główną cechą charakterystyczną były pokryte sierścią ogony wyrastające im z... hmm... dolnej części pleców — zapanował popłoch. Najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do wizyt kosmitów, lub też mieli z nimi nieprzyjemne doświadczenia. Mieszkańcy miasta z panicznymi krzykami rozbiegli się i rozlecieli — bo niektórzy potrafili latać — na wszystkie strony świata.
  - AAAAATAAAAK!! - usłyszał przeciągły krzyk. Zabrzmiało to jak alarm, więc odruchowo rozejrzał się, próbując dostrzec ewentualnych napastników. W tym momencie oberwał pierwszym chi-blastem, prosto w twarz. Ledwo go poczuł, ale wystarczyło to, by otrzeźwić mu umysł. Najwyraźniej okrzyk dotyczył właśnie jego, tym bardziej że zbliżała się trójka czarnowłosych, ogoniastych wojowników o wyraźnie wrogich zamiarach.
  Skórzane pancerze, które mieli na sobie musiały być bezużyteczne nawet przy ich żałosnych poziomach mocy. Edge'owi nie stawiłyby większego oporu niż skórka winogrona. Wyciągnął przed siebie dłonie w uspakajającym geście.
  - Spokojnie, nie mam złych zamiarów — powiedział, unikając zamaszystego ciosu pierwszego z napastników. Powstrzymał odruch, by przy okazji kopnąć go w żebra.
  Tamci jednak nie słuchali. Pozostałych dwóch dopadło "najeźdźcę". Pierwszy kopnął z półobrotu, co Edge przyjął na przedramię i nawet się przy tym nie zachwiał. Drugi staranował Neev-jina barkiem, odbijając się jak piłka od ściany. Olbrzym chwycił za nogę tego od kopnięcia i przyciągnął go do siebie.
  - Posłuchajcie, nie chcę z wami wal... - Nie dokończył, gdyż oberwał kilkoma chi-blastami w plecy. Były tak słabe, że niemal ich nie poczuł, a mimo to zdenerwowały go. Obrócił się gwałtownie, miotając trzymanym wojownikiem w miejsce, gdzie powinien się znajdować ten, który strzelał. Trafił, ale rzucił trochę za mocno. Obaj zginęli na miejscu. Zwłoki znaleziono dopiero następnego dnia, daleko za miastem.
  Na ten widok ostatni z wojowników, ten sam, który próbował go staranować, odwrócił się i zaczął uciekać. W oddali Edge widział jednak nadlatujących kolejnych obrońców planety. Nie chciało mu się z nimi walczyć. Zaczekał, wciąż stojąc w miejscu lądowania, a kiedy się zbliżyli, odepchnął ich szeroką, niewidzialną falą mocy. Wylądowali w okolicznych budynkach, powbijani w ściany i dachy pod różnymi kątami.
  Zauważył, że odruchowo użył tego wąskiego pasma energii występującego w tym wymiarze, ale nie miał czasu się nad tym zastanowić. Do akcji wkroczył właściciel najwyższej chi na planecie. Edge usłyszał trzask rozbijanych drzwi i tutejszy czempion znalazł się na zewnątrz swojego pałacu. Emanacja jego energii wzrosła jeszcze, niemal dwukrotnie. Nie dysponował chyba szóstym zmysłem, bo przystanął na chwilę, próbując ogarnąć sytuację wzrokiem. Neev-jin miał więc okazję się mu przyjrzeć.
  Był młody, na oko nieco młodszy od Edge'a. Nie tak wysoki, choć potężnie zbudowany i diablo przystojny. W odróżnieniu od pozostałych wojowników, miał jasne włosy, włącznie z porastającą ogon sierścią. Nosił bogato zdobiony strój, który tym bardziej go wyróżniał.
  - Wyglądasz mi na kogoś ważnego... - zaczął Edge. Musiał jednak przerwać, bo jasnowłosy w tym momencie ruszył na niego z kopyta. Był całkiem szybki. Przeleciał dzielący ich dystans tuż nad ziemią i kopnął zamaszyście. Neev-jin zablokował łokciem lewej ręki. Siła ciosu nieco go zaskoczyła i pchnęła do tyłu, ale utrzymał równowagę. Kolejny cios, tym razem prawy prosty, przyjął na przedramię. Jako kontrę wyprowadził tak silny sierpowy jak tylko potrafił. Trafiony czempion planety poleciał w tył niczym torpeda. Przebił na wylot jeden z budynków i po krótkim parabolicznym locie, zarył w porośnięte trawą wzgórze za miastem.
  Neev-jin uniósł się w powietrze. Z ulgą zmieniał scenerię walki — nie lubił ryzykować życia postronnych. Po chwili wylądował przy przeciwniku, który tymczasem zdążył otrząsnąć się z zamroczenia i wstać.
  - Widze, że tymrazem przyszłali kogosz naprawdę szilnego — powiedział niewyraźnie ogoniasty. Potrząsnął głową, wytrzepując z włosów grudki ziemi. Od razu po tym ruszył do ataku, nie dając przeciwnikowi szansy na wyjaśnienia. Zamarkował cios z prawej, a kiedy Edge uniósł rękę do bloku, wyrzucił przed siebie lewą dłoń, uderzając silnym Kiai-Ho. Neev-jin stracił równowagę i upadł na plecy. Uznał w tym momencie, że może nie będzie na razie nic wyjaśniał, tylko najpierw oklepie temu małpoludowi mordę.
  Odturlał się błyskawicznie, dzięki czemu uniknął zmiażdżenia. Blondyn skoczył i wylądował ciężko, wbijając prawą stopę głęboko w grunt. Edge wykorzystał to chwilowe unieruchomienie. Korzystając z siły potężnych ramion, odepchnął się od ziemi i trafił obunóż w twarz przeciwnika, który wykonał niekontrolowane salto do tyłu. Jasnowłosy udowodnił jednak, że jest nie byle kim. Impulsem energii ze stóp zatrzymał się kilka centymetrów nad podłożem i przyspieszył błyskawicznie do przodu, znów tuż nad ziemią. Ruch był tak szybki, że podnoszący się właśnie Edge zobaczył tylko stopę przeciwnika, tuż przed tym jak ta zderzyła się z jego głową. Zamroczyło go to na chwilę, a ocknął się w szczątkach jakiegoś drzewa. Szósty zmysł i refleks uratowały go przed kolejnym trafieniem. Wystrzelił na ślepo przed siebie chi-blast, który zderzył się z lecącym właśnie w niego pociskiem. Eksplozja i wywołana nią chmura dymu sprawiła, że walczący chwilowo stracili się nawzajem z oczu.
  Edge wykorzystał ten fakt na swoją korzyść. Potrafił wyczuć, gdzie znajduje się przeciwnik — jakieś dwadzieścia metrów wyżej, w powietrzu. Niebieski olbrzym przyspieszył gwałtownie, ki-skokiem pojawił się za plecami ogoniastego i uderzył potężnie lewym prostym. Tamten musiał usłyszeć towarzyszący manewrowi świst powietrza. Zdążył się odwrócić i zablokować skrzyżowanymi przedramionami. Powietrze zadrżało od siły ciosu, a jasnowłosy pchnięty został dwa metry w dół. Wyhamował i z wyciągniętych przed siebie dłoni wystrzelił w Neev-jina spory, okrągły chi-blast. Ten odbił atak lewą ręką, ani na moment nie spuszczając przeciwnika z oczu.
  Za późno zorientował się, że pocisk zawrócił po łuku. Syknął z bólu, trafiony w plecy. Eksplozja rzuciła go w kierunku ogoniastego, co ten skwapliwie wykorzystał, kopiąc dynamicznie z półobrotu. Trafił centralnie w klatkę piersiową, wybijając niebieskiemu olbrzymowi powietrze z płuc. Neev-jin stęknął, chwilowo niezdolny do obrony. Jasnowłosy chwycił go za barki i uderzył czołem w twarz. Nie złamał Edge'owi nosa, tylko dlatego, że nie trafił dokładnie. Następnie uniósł się metr nad przeciwnika i z prawej dłoni wystrzelił potężną falę energii. Olbrzym odruchowo przyjął atak na skrzyżowane ramiona. Pchnięty w dół, uderzył twardo o ziemię. Nastąpiła eksplozja, która zdmuchnęła drzewa w promieniu kilkudziesięciu metrów i wzbiła tumany kurzu oraz dymu.
  Gdy po kilkudziesięciu sekundach chmury opadły, Edge stał na dnie płytkiego krateru, jedynie z drobnymi zadrapaniami. Podczas bloku automatycznie użył formy chi, która najlepiej odpierała tutejszą formę energii. Obrażenia, które odniósł, wynikały głównie z pośrednich skutków eksplozji. Najwyraźniej techniki jasnowłosego polegające na manipulacji energią nie mogły go skrzywdzić, o ile tylko miał czas na odpowiednią reakcję. To samo zapewne dotyczyło innych z tego świata.
  Rozmyślania przerwał mu gwałtowny wzrost chi przeciwnika. Ogoniasty, wyraźnie rozczarowany skutkami poprzedniego ataku, postanowił pójść na całość. Otoczyła go dość intensywna złota aura, co oznaczało mniej więcej tyle, że nie potrafił w stu procentach kontrolować swojej chi. Przy tak imponującej mocy mógł sobie jednak pozwolić na pewne braki w technice. Edge z lekkim niepokojem stwierdził, że jeżeli chce wygrać, będzie musiał wykorzystać maksimum swoich możliwości. O ile to wystarczy. Jasnowłosy tymczasem ruszył, szarżując prosto na niego. To było dość głupie. Neev-jin odsunął się w ostatniej chwili i jego przeciwnik wbił się w ziemię niczym bomba nurkująca.
  Zanim Edge zorientował się, że było to zaplanowane, ogoniasty dokończył podstęp. W towarzystwie skalnych odłamków wyprysnął spod powierzchni tuż za plecami niebieskiego olbrzyma i uderzył go złączonymi dłońmi w kark. Neev-jin zrobił krok do przodu, by się nie przewrócić i kopnął na ślepo do tyłu. Nie trafił — przeciwnik już przeskoczył na prawo, kopiąc zamaszyście. Edge dostał z buta w twarz. Przeleciał z pięć metrów, zarył w ziemię i wyżłobił w niej jeszcze płytki rów, zanim się zatrzymał.
  Zacisnął zęby, kontrolując napływ frustracji. "Sprężynką" poderwał się na nogi i zasadził lecącemu na niego blondynowi fangę w szczękę. Tamten, nadal ćwierć metra nad ziemią, zrobił niekontrolowane pół-salto do tyłu, ale impet lotu poniósł go dalej. Wbił się płytko w pionową ścianę skalną za Edge'em. Wisiał tak przez sekundę, głową w dół, zanim zakryła go eksplozja kolejnego chi-blasta. Skała zawaliła się, wzbijając tumany pyłu. Niebieski olbrzym otarł krew z kącika ust, wiedząc, że ma tylko chwilę wytchnienia. Emanacja chi przeciwnika sugerowała, iż nie został poważnie ranny.
  Faktycznie nie był, co udowodnił, wyskakując nagle z szarej chmury i taranując Neev-jina barkiem. Edge znowu stracił oddech. Próbował skontrować, ale tamten odbił jego rękę i uderzył z krótkiego zamachu, łokciem w szyję. Nie trafił dokładnie, ale i tak zabolało. Poprawił dodatkowo dwoma silnymi hakami na korpus i zakończył kombo potężnym sierpowym w szczękę. Edge zrobił kilka chwiejnych kroków w tył. Utrzymałby pewnie równowagę, gdyby nie to, że jasnowłosy zdecydował się go jeszcze podciąć. Neev-jin zaliczył glebę, ale na szczęście upadł na głowę. To go zdenerwowało, a właśnie tego w tej chwili potrzebował — ładunku negatywnych emocji. Zmobilizowany wściekłością i adrenaliną, poderwał się i lewą ręką odbił kolejny cios. Jednocześnie zasadził z prawej mocnym hakiem w głowę tamtego, rozbijając mu łuk brwiowy i uszkadzając kość policzkową.
  - Ja! Tylko! Chciałem! Porozmawiać! - wykrzyczał rozwścieczony Neev-jin, a każdemu słowu towarzyszył silny cios. Blondyn przyjął wszystkie na twarz (poza "chciałem", który trafił go centralnie w mostek). Kiedy Edge zakończył wypowiedź, na wszelki wypadek poprawił jeszcze prawym prostym centralnie w szczękę. Władował w ten cios całą swoją siłę. Nic więc dziwnego, że ogoniasty poleciał po nim trzy metry do tyłu, padł na glebę i już tak został.
  Edge, dysząc jak parowóz, uświadomił sobie, że to chyba koniec walki. Ciężkim krokiem podszedł do leżącego przeciwnika, chcąc upewnić się, że ten stracił przytomność. To był błąd. Blondyn zerwał się i bez ostrzeżenia, trochę na oślep uderzył wierzchem lewej dłoni w skroń olbrzyma. Trafił bezbłędnie i tak mocno, że Neev-jin aż zobaczył gwiazdki przed oczami. Zachował dość przytomności, by nie próbować, wzorem Alcary, odczytywać z nich przyszłości. Odskoczył do tyłu, czym uchronił się przed kolejnymi atakami. Jego przeciwnik stał trochę chwiejnie. Całą lewą stronę twarzy miał pokrytą krwią i oblepioną piachem, ale z jakiegoś powodu się uśmiechał. "Masochista, czy jak" - przemknęło przez myśl Edge'owi.
  Nie zdążył zapytać. Blondyn znów zaszarżował, tym razem biegnąc, nie lewitując nad podłożem. Neev-jin odbił się i uniósł w powietrze, unikając silnego, acz wolnego sierpa. Pewniej czuł się, walcząc w powietrzu. Przeciwnik od razu ruszył za nim w górę, więc Edge rzucił mu na spotkanie chi-blast. Tamten zamaszyście odbił go, zmuszając Neev-jina do uniku przed własnym pociskiem, co kosztowało sekundę. Taki błąd nie mógł pozostać niewykorzystany. Blondyn znalazł się przy przeciwniku i przyładował mu półobrotem z lewej nogi, trafiając jednak w widmo. Mocno go to zaskoczyło — najwyraźniej nie znał techniki Zanzoken. Edge darował sobie w tym momencie fair play. Rzucił w ogoniastego żółtawy chi-blast, który przypalił mu plecy. Chciał poprawić jeszcze falą energii, ale zmęczenie dało o sobie znać i nie zdążył. Jasnowłosy przeskoczył do zwarcia, uderzając z dużego zamachu. Cios przeleciał nad głową olbrzyma, który nie marnując okazji wbił pięść tuż pod żebra jasnowłosego. Ten kaszlnął potężnie, wypluwając zawartość jamy ustnej. Korzystając z chwili niedyspozycji rywala, Neev-jin poprawił lewym sierpowym. Cios zatrzymał się jednak w żelaznym chwycie blondyna. Zanim Edge zdołał się zdziwić, oberwał czołem w twarz, celniej niż poprzednio. Zalała go fala bólu. Zawył, odruchowo chwytając się za złamany nos. Nawet nie próbował obronić przed potężnym kopnięciem z prawej. Bez problemu doszło ono celu — ręki Neev-jina. Coś chrupnęło, a niebieski olbrzym od razu zapomniał o bólu twarzy. Nowy był o wiele gorszy.
  Jasnowłosy tymczasem kontynuował. Chwycił go za zdrowe przedramię, zakręcił dwukrotnie i rzucił kilkadziesiąt metrów dalej. Od razu też podążył za nim, kumulując w dłoniach energię. Najwyraźniej chciał zakończyć walkę. Tym razem to on się przeliczył. Otrzeźwiony nieco bólem Edge, nie miał zamiaru więcej obrywać. Zadziałało szkolenie wojownika, w jednej chwili uświadamiając mu popełniane podstawowe błędy. Sklął się w myśli, opanował lot i momentalnie zniknął. Ogoniasty nie znał i tej techniki. Tuż przed tym jak empirycznie przekonał się o jej skuteczności, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. Neev-jin zmaterializował się za nim i walnął go pięścią w tył głowy. Ogłuszony blondyn wbił się w zbocze pobliskiego, pokrytego kwiatami wzgórza dość głęboko, nieco je uszkadzając.
  Samo wzniesienie przestało istnieć krótką chwilę później, gdy Edge zbombardował je deszczem pocisków Renzoku Energy Dan. Miał do dyspozycji tylko jedną rękę, więc seria nie była tak intensywna jak mogłaby, ale mimo wszystko dość skuteczna.
  Zakończywszy atak, dyszał ciężko. Zużył w tej walce większość energii, choć sam nie do końca wiedział kiedy. Opadł na ziemię, chcąc choć kilka sekund odsapnąć. Okolicę zdobiły mniejsze i większe kratery, i niewiele więcej. Oryginalny krajobraz nie przetrwał nawały chi-blastów. Niebieskookiego blondyna nie było widać, ale na pewno żył. Edge czuł jego energię... Bardzo intensywną. Właściwie, uświadomił sobie, ciągle przybierała na intensywności. Dotarło do niego, że to niedobrze. A wtedy zrobiło się naprawdę źle.
  Chi ogoniastego niespodziewanie zaczęła zmieniać formę, wyraźnie wykraczając poza wąskie pasmo obecne w tym wymiarze. Gęstniała, a jej "sygnatura" zaczęła fluktuować, przechodząc w niezwykle niebezpieczny rodzaj energii. Na tyle groźny, że nawet oddziały specjalne w Imperium Tysiąca Słońc posługiwały się nim niezwykle rzadko.
  Jasnowłosy wyskoczył nagle spod ziemi, pionowo w górę. Zatrzymał się sporo ponad koronami najwyższych drzew. Na jego dłoni wyraźnie widać było sporą, ciemnoczerwoną, pulsującą aż od mocy kulę energii. Zamachnął się...
  "Zaraz... on chyba nie chce tego tutaj użyć?!" - zdążył jeszcze pomyśleć niebieski olbrzym.
  - EXPLODER!!! - wykrzyknął tamten, miotając pocisk w Edge'a i od razu rzucając się do ucieczki na pełnej prędkości.
  - Oż ty, w mordę kopany... - jęknął Edge, wyrywając w przeciwną stronę. Byle dalej. Nawet nie próbował sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby oberwał tym bezpośrednio.
  Żaden z nich nie zdążył się oddalić wystarczająco daleko. Exploder był szybki. Czerwona półkula eksplozji przykryła kilkukilometrowy obszar, cudem tylko nie obejmując miasta. Zahaczyła o nie dopiero fala uderzeniowa, zmiatając co słabsze, głównie drewniane budynki. Oraz część mieszkańców. Niebo zabarwiło się na karmazynowo.
  Po wybuchu nie powstała typowa chmura kurzu, która mógłby opaść na pole bitwy. Było go bardzo niewiele. Większość terenu po prostu wyparowała. W miejscu, gdzie pocisk dotknął ziemi, ział ogromny, głęboki krater. Jakby ktoś odcisnął tam ogromną miskę.
  Blond-włosy mięśniak ocknął się po kilkunastu minutach. Całe ciało miał poparzone, choć znajdował się zaledwie na obrzeżach eksplozji. Mimo wszystko cieszył się, bo szczerze mówiąc, nie był nawet pewien czy przeżyje. Nie widział jednak innego sposobu na zwycięstwo. Tym razem wysłali przeciw niemu naprawdę silnego wojownika... Oby nie mieli już nikogo silniejszego. Czuł się wyczerpany jak nigdy wcześniej... Była to najtrudniejsza walka, w jakiej kiedykolwiek brał udział. Zużył większość energii. Nie całą, ale prawie...
  Uniósł się w powietrze, próbując odnaleźć jakieś szczątki przeciwnika i... osłupiał. Szczątki były w znacznie lepszym stanie, niż się spodziewał i niż by chciał. Nawet się ruszały.
  Błękitnooki patrzył na wstającego olbrzyma z wściekłością. Exploder zawiódł! To się nigdy wcześniej nie zdarzyło! Co prawda, ze zrozumiałych powodów, użył go do tej pory zaledwie trzy razy. Dotychczas jednak efekty zawsze wyglądały tak samo. Nie było co zbierać. Dosłownie. Skąd się wziął ten nieznajomy?
  Po raz pierwszy w życiu poczuł, że może przegrać walkę. Miał co prawda jeszcze w zanadrzu kilka sztuczek, ale nic na poziomie zagranej przed chwilą karty atutowej. Kapitulacja nie wchodziła jednak w grę. Od niego zależało życie i przyszłość planety i jej mieszkańców. Musiał dać z siebie wszystko!
  Mniej więcej w tym samym momencie Edge zrozumiał, iż ma totalnie przerąbane. Tamten wciąż miał siłę latać... Miał jeszcze nawet siłę... Nie! Teraz już Edge nie wierzył w to, co mówiły mu, czy raczej krzyczały do niego wszystkie zmysły. Energia ogoniastego nadal rosła... Rosła! Czy on nie miał kresu możliwości? Jak coś takiego mogło w ogóle być możliwe? Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, że się poddaje, że przegrał, że nie jest tym, za kogo tamten go uważa. Ciało odmówiło mu posłuszeństwa.
  Zamiast tego po prostu stracił przytomność.
  Jasnowłosy zaprzestał koncentracji, chociaż ciągle pozostawał w gotowości. To mogła być przecież jakaś sztuczka... Ale nie, chyba nie. Wyglądało na to, że walka jest zakończona. Wygrał.
  Odetchnął głęboko, z ulgą. Przez chwilę bił się z własnymi myślami i zdrowym rozsądkiem, sugerującym dobicie tego dziwnego, niebieskiego gościa. Ciekawość zwyciężyła. On przeżył Explodera, a błękitnooki chciał wiedzieć w jaki sposób.
 
IIB: Między młotem a kowadłem
 
  Otwarcie oczu sprawiło mu zadziwiającą trudność. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem, nie próbował nawet unieść obu powiek. Skupił się na jednej.
  Ujrzał tylko rozmazane, niewyraźne cienie. Znajdował się chyba w jakimś pomieszczeniu. Wokół panował półmrok.
  "Ciekawe ile razy jeszcze będę się w ten sposób budził" - przeleciało mu przez głowę. - "Tak w ogóle, to czemu ja jeszcze żyję...? I co tak capi?" - Faktycznie, coś śmierdziało... Ku swemu niezadowoleniu, Edge zorientował się, że to on. - "Czyżbym się sfajdał?" - pomyślał z przerażeniem. Ale nie. Śmierdziało jakieś świństwo, którym oblepiona była jego skóra. Cały kleił się przez to do łóżka. Co gorsza, poza obrzydliwą papką nic nie miał na sobie. - "Oto jak skończył najpotężniejszy z elitarnych wojowników Neev-jin" - pomyślał samokrytycznie.
  Próbował unieść prawą rękę, ale był chyba zbyt słaby, bo nie odniosło to efektu. Lewa, zwichnięta, a może nawet złamana, nie bolała. Nie zdążył się temu zdziwić. Znowu zapadł w sen.
 
  - ...szysz mnie? Niebieski wojowniku? Powiedz coś. Słyszysz to co mówię?
  - Taa-aak - wycharczał. Gardło miał pełne śliny.
  - Otwórz oczy. Jak się czujesz? - To chyba nie był głos złotowłosego czempiona planety.
  Edge nie otworzył oczu i nie odpowiedział, za to zadał pytanie:
  - Co za gównem mnie wysmarowaliście?
  - Brocim - odparł tamten. - Odchody brotów przyspieszają regenerację ran. Otwórz oczy.
  "O co mu chodzi z tymi oczami?" - pomyślał Edge, ale spełnił polecenie. Pochylał się nad nim starszawy, ciemnowłosy mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy. Wyglądał na jakiegoś szamana lub może znachora.
  - Czy czujesz się dość dobrze, by porozmawiać z naszym królem? To ten, który cię pokonał — doprecyzował.
  - Domyślam się — mruknął Neev-jin, zastanawiając się, dlaczego musiał podnieść powieki, żeby odpowiedzieć. - Niech będzie.
  Medyk pokiwał głową i wyszedł, a przynajmniej zniknął z pola widzenia Edge'a, który ze zdumieniem uświadomił sobie, że nie może ruszać głową. Także próba uniesienia którejkolwiek ręki lub nogi nie przyniosła efektu. Zupełnie jakby ich nie było.
  Usłyszał cięższe kroki. Pochyliła się nad nim wciąż nosząca ślady walki, jasnowłosa, młodzieńcza głowa króla. Poczuł woń alkoholu.
  - Wiedziałem, że jesteś już w stanie rozmawiać, wojowniku — powiedział z uśmiechem. - Domyśliłem się, że szybko będziesz wracał do zdrowia.
  - Czemu nie czuję rąk ani nóg?
  - Środek ostrożności. Musieliśmy cię sparaliżować, na wszelki wypadek. Gdybyś był agresywny. Żebyś wiedział ile dawek jadu Trira na to poszło. - Uśmiechnął się. - Do końca życia nie wypłacę się znachorowi.
  Edge poczuł się nagle śmiertelnie zmęczony. Odkąd pamiętał, źle znosił bezsilność. Instynktownie chciał wyłączyć się i zasnąć. Przeczekać kryzys, póki nie wróci do formy.
  Zmusił się do zachowania przytomności. Był na łasce swoich gospodarzy. Od nich zależało, czy w ogóle przeżyje. Musiał negocjować.
  - Czego chcesz? - zapytał.
  - Muszę wiedzieć, w jaki sposób przetrwałeś Explodera.
  - Co? - Edge nie od razu skojarzył, o czym mówi jego pogromca. - Mówisz o... Masz na myśli swój ostatni atak, tę czerwoną kulę?
  - Tak. Jak go przetrwałeś? Nikt do tej pory nie zdołał. Powinieneś zostać spopielony, wyparować, zniknąć. - Młody król był wyraźnie podekscytowany.
  - Jestem twardy — odparł cicho Edge. Nie chciało mu się rozmawiać.
  - Nie! To nie to! Nawet licząc twoją moc, tak silny Exploder powinien cię roznieść w pył! Może użyłem za mało energii... Ale sądzę, że przetrwałbyś nawet gdybym nie ograniczył jego mocy.
  "Ograniczył? Ograniczył?! OGRANICZYŁ!?!?!"
  - Ogra... ogra... co? - Świadomość tego, co powiedział przed chwilą jego rozmówca, gnała po jego umyśle Edge'a z impetem stada targów. - Nie... Ty... Ja... Nie... Nie wierzę.
  - W co nie wierzysz?
  - Nie... Ja... - Edge zamilknął i uspokoił myśli. - Ja... wszystko ci wyjaśnię... później... Jeśli będę mógł się ruszać.
  Król zmarszczył brwi, spoważniał momentalnie.
  - Nic z tego. Nie jestem na tyle ciekawy, by ryzykować życie moich ludzi. - Wyprostował się, najwyraźniej chcąc odejść.
  - Nie... - zaprzeczył Edge, starał się mówić tak szybko jak tylko mógł w obecnej sytuacji. - Nie przybyłem tu z tobą walczyć. Znalazłem się przypadkiem... Nie, nie przypadkiem — zaprzeczył sam sobie. - Szukałem ciebie, ale o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że ciebie szukam... Proszę — rzadko używane słowo dziwnie brzmiało, wypowiedziane jego głosem — pozwól mi wyjaśnić.
  Nie otrzymał odpowiedzi, a więc król wyszedł. Edge zacisnął zęby. Zmarnował szansę. Miał takie cholerne szczęście i wszystko spieprzył. Ten złotowłosy jakimś cudem mógł posługiwać się szerokim zakresem chi. W tym wymiarze to musiał być ewenement. Właśnie to Alcara miała na myśli, kiedy mówiła o "podobieństwie". Miał niesamowite szczęście, że trafił na kogoś takiego już na pierwszej odwiedzonej planecie... Ale wszystko schrzanił!
  - Dobrze — usłyszał nagle głos tamtego. Najwyraźniej władca wciąż znajdował się w pomieszczeniu. - Wysłucham cię, kiedy odzyskasz władzę w kończynach... - przerwał, jakby się nad czymś zastanawiając - ...ale ostrzegam: jeśli spróbujesz skrzywdzić jeszcze kogokolwiek na planecie, zabiję cię już bez wahania. Niezależnie od mojej ciekawości.
  Edge chciał podziękować, ale tym razem duma zwyciężyła. Dziwnie wyczerpany, znów zasnął.
 
  Najbardziej ucieszył się z tego, iż pozwolono mu zmyć z siebie brocie gówno. Same broty okazały się dużymi, domowymi zwierzętami. Hodowanymi dla skór, mięsa, mleka i oczywiście łajna. Nikt tutaj nie brzydził się ich szeroko wykorzystywanych w rolnictwie i... hm... farmaceutyce odchodów, ale to nie poprawiło mu humoru. Ręka nadal była w kiepskim stanie, choć nie okazała się złamana. Usztywniono mu ją i umieszczono na temblaku. Wcześniejszy paraliż nerwów działał także znieczulająco, teraz przy mówieniu bolała go obita twarz.
  Nareszcie mógł się też ubrać. Co dziwne — we własne rzeczy, które okazały się nawet niedraśnięte. Popędzany wzrokiem znachora, nie miał okazji się nad tym zastanowić. Zaprowadzono go do króla.
  Najpierw usłyszał... muzykę? Odgłosy przypominały nieco tłuczenie pałką o wydrążoną kłodę drewna połączone z dmuchaniem w warczącą tubę. Jasnowłosy monarcha był akurat w trakcie posiłku w urządzonej ze sporym przepychem sali biesiadnej. Otaczała go grupka ważnie prezentujących się mięśniaków. Skąpo odziane, młode i atrakcyjne tancerki wiły się i skakały na środku pomieszczenia w rytm gry pseudoinstrumentów. Kolorowe ściany przyzdobiono skórami zwierzyny łownej, głównie drapieżników. Meble o fantazyjnych, jak na ten poziom cywilizacji, wykończeniach także pełniły funkcję estetyczną obok użytkowej.
  Na widok Edge'a, król zdecydowanym gestem obu rąk wyprosił wszystkich pozostałych z pomieszczenia. Towarzyszący mu wojownicy kolektywnie rzucili niebieskiemu olbrzymowi nieprzychylne spojrzenie, ale skierowali się do wyjścia. Występ został przerwany, a uszy Neev-jina z ulgą przywitały relatywną ciszę.
  - Czy przyszedłem nie w porę? - zapytał, ruchem głowy wskazując wychodzących.
  Jasnowłosy odprowadzał wzrokiem głównie tancerki. Na prawej skroni i łuku brwiowym miał przyklejony, zapewne brocim łajnem, opatrunek.
  - Wręcz przeciwnie. Czasem trzeba im przypomnieć, kto tu rządzi — powiedział, wystarczająco głośno, by usłyszeli go wszyscy wciąż obecni. - Uważają, że oszalałem, zostawiając cię przy życiu.
  Po chwili drzwi zamknęły się i zostali sami.
  - Jesteś tu tylko dlatego, że wiem, że nie zaatakowałeś pierwszy — wyjaśnił ogoniasty. - Chociaż też nie musiałeś zabijać tamtych dwóch idiotów.
  - Królu... - Edge się zawahał. - Tak mam się do ciebie zwracać? A może... - skrzywił się - "wasza wysokość"?
  - Wszyscy mi mówią "królu" - odparł tamten prostodusznie, nie zauważając sarkazmu lub ignorując go kompletnie. - Twierdzisz, że nie przysłano cię tutaj by mnie zabić — podjął król. Neev-jin słyszał w jego głosie lekkie niedowierzanie, ale odniósł wrażenie, iż nie do końca szczere. - Że mnie szukałeś... Chętnie usłyszę jakieś wyjaśnienie... Co się tak rozglądasz?
  - Moja poprzednia rozmowa z władcą, w podobnych okolicznościach, nie skończyła się dobrze.
  - O tym też chętnie posłucham. Siadaj i gadaj.
  Edge posłuchał.
  - Dobrze... Nie do końca wiem, od czego zacząć, ale spróbuję...
  Opowiedział mu niemal wszystko, włącznie z tym jak znalazł się w tym wszechświecie. Pokazał królowi amulet. Pominął zaawansowanie technologiczne swojego imperium, a także kwestię Pełzaczy i śmierci Alcary. Nie chciał, by te nieistotne, jak uznał, szczegóły odciągnęły uwagę króla od istoty rzeczy. Nie miał też ochoty na jeszcze dłuższe wyjaśnienia.
  Jasnowłosy wykazał niezwykłą, jak na swój wiek i aparycję, powściągliwość. Iście królewską. Słuchał cierpliwie. Nie zadawał pytań. Nie kiwał nawet głową.
  - To... niezwykła historia — przemówił, gdy niebieski olbrzym zakończył. - Sam nie wiem, czy w nią wierzę...
  Edge chciał coś powiedzieć, ale tamten powstrzymał go gestem.
  - Jednak jeszcze trudniej mi uwierzyć, że to wymyśliłeś. Może mógłbyś, ale... Po co? Opowieść jest też zbyt niewiarygodna na przykrywkę dla zabójcy. Dlatego też ci uwierzę. Dlatego i... - popukał się palcem w bandaż na skroni - ...też dlatego, że nie każdy jest w stanie rozwalić mi łeb. Więc kiedy już ktoś to potrafi, to jestem mu winien szacunek.
  Edge nie był pewien, czy młody władca sobie z niego nie kpi. Ten jednak uśmiechnął się tylko, wstał i klepnął go w ramię. Na szczęście — w to zdrowe.
  - Wydajesz się w porządku, Edge. Mnie instynkty rzadko mylą. Za tę rozbitą głowę to ci się jeszcze odpłacę, możesz być pewien... Ale na razie pozostaje mi cię powitać jako swojego gościa.
  Neev-jin odetchnął w duchu.
  - Dziękuję, królu — powiedział, odwzajemniając uśmiech. Jasnowłosy skrzywił się. Uśmiechający się Edge to nie był do końca przyjemny widok.
  - Mów po imieniu. Jestem Caulif.
 
  - Toczymy wojnę. - Caulif opowiadał o swojej rasie. On i Edge siedzieli na pałacowym tarasie, obserwując zachód słońca. Pociągali wino z kolejnych dostarczanych przez służbę gąsiorków. Rozmowa przez to coraz bardziej się rozkręcała i coraz mniej kleiła. Noc zanosiła się na ciemną, mimo licznych gwiazd. Planeta nie posiadała żadnego księżyca. - Chociaż, może zacznę od początku... Jeszcze ze dwadzieścia lat temu żyliśmy sobie we względnym spokoju, nie wadząc zupełnie nikomu. Wiesz, czasami jakaś bójka, zatopienie wyspy tu i ówdzie. Nic szczególnego przy takim poziomie ki.
  Neev-jin po raz któryś zwrócił uwagę na to, iż jego rozmówca użył nazwy "ki" nie "chi".
  - "Ki" to energia, którą się posługujecie? To dzięki niej możecie latać?
  - No tak... - odparł tamten, zdziwiony pytaniem.
  - Właśnie... Dlatego przetrwałem twój atak. Nie po prostu dlatego, że jestem z innego wszechświata. Widzisz, dla mnie wasza "ki" to nie to samo co dla was.
  - Nie-*hik*-e? - czknął Caulif.
  - Powiedzmy, że wasza "ki" to tylko część energii, którą mogę się posługiwać. Poza tym istnieją inne rodzaje, o których w tym wymiarze nie macie pojęcia, bo jesteście świadomi tylko "ki". Cała reszta niemal tu nie istnieje.
  - Niemal? - zaciekawił się król.
  - Prawie nie. Twój atak... - Edge pstryknął kilka razy palcami, próbując sobie przypomnieć nazwę.
  - Exploder.
  - Właśnie. Swoją drogą, masz jaja, żeby tak tym strzelać...
  - Pijany byłem. - Saiyan machnął ręką. - Zresztą, bywało gorzej.
  - No więc twój Eksproder także używa innej energii niż ki. To znaczy, ki także, ale miesza kilka rodzajów... Mniejsza o szczegóły. Właśnie dlatego jest taki skuteczny. Tutejsi mieszkańcy, mam na myśli cały wymiar, nie twoją planetę... - Beknął. - Tutejsi mieszkańcy nie są do tej energii przystosowani i niszczy ona ich sztur... surukut... strut... skrukturę komórkową — wybełkotał wreszcie.
  Caulif nie zrozumiał.
  - Hę?
  - Nie są przyzwyczajeni i ich rozpierdziela na kawałki przez to. - Zrobił szeroki gest rękami. Jasnowłosy pokiwał głową na znak, że teraz zrozumiał. - Ale ja korzystałem z takiej energii dość często i mnie nie. Dlatego. - Kiwnął głową.
  - Aha. No, to rozumiem. A czemu mnie nie rozwala ta energia?
  - Widocznie jesteś getenycznie... Nie... Getenycznie — poprawił — uwarunkowany.
  - Jaki? - To stwierdzenie najwyraźniej też było zbyt trudne dla Saiyana.
  - Masz to z dziada pradziada.
  - Ahaaa. Ale oni byli normalni... No dobra... O czym to ja... No więc... Byliśmy spokojną rasą, żyliśmy sobie, nie wadząc nikomu... chyba... Aż tu pewnego dnia... SRU! - Zaakcentował wypowiedź, uderzając pięścią w otwartą dłoń. - Spada z nieba takie cocoś, wysiada takich czterech kolorowych i mówią, że oni tę planetę będą przytulać w posiadanie. - Tu Caulif zaciął się na chwilę, jakby nie to chciał powiedzieć. Edge zmarszczył prawą brew.
  - Obejmować — odgadł po chwili namysłu.
  - Właśnie. No więc król wtedy, Leek się nazywał, kazał im się wynosić albo on im zrobi takie kuku, że już nigdy nie będą mówić tymi samymi otworami co wtedy.
  - A co oni na to?
  - Odstrzelili mu głowę... - Caulif roześmiał się, ale zaraz spoważniał. - A potem zaczęli elitarnych wojowników kosić. Twardzi byli, cholery jedne, ruszyć ich nasi nawet nie mogli. I wtedy nasi wojownicy do mojej matki i ojca, żebym ratował planetę. No bo przecież legenda i w ogóle.
  - Jaka legenda? - Edge wyjrzał znad kielicha.
  - Jest legenda, że raz na tysiące lat rodzi się Saiyan o złotych włosach, który nie ma sobie równych we wszechświecie. Taka legenda. A że ja mam złote włosy to przecież widać.
  - No tak. I co, zabiłeś ich?
  Caulif spojrzał na niego dziwnie.
  - Wtedy nie. Sześć lat miałem. Niby legenda, ale ja byłem co prawda mocniejszy od innych dzieciaków... może nawet sporo, ale co z tego? Każdy dorosły wojownik był ode mnie lepszy. Co niby miałem zrobić? Tamci byli za mocni.
  - Ale jakoś przetrwaliście — zauważył Edge.
  - Ano tak. Bo kiedy oni zabili mi ojca, to coś we mnie pękło i... Ja tam tego nie pamiętam, ale ponoć ich pozabijałem tak paskudnie, że potem wszyscy mnie omijali, jak mnie widzieli. No, ale na króla mnie wybrali. Bo u nas zawsze królem jest najsilniejszy.
  - Rządziłeś w wieku sześciu lat? - Neev-jin nalał sobie kolejną porcję.
  - Nie. Matka za mnie rządziła i to długo. Ja tylko trenowałem... Coraz bardziej odstawałem od reszty i coraz szybciej się ros... roz... rowzwij... siła mi rosła. Były następne ataki, ale radziłem sobie jakoś. Wtedy wymyśliłem Explodera. Musiałem go użyć na takim jednym sukinsynie, co to mnie wkurwił bardzo i nogę mi złamał. Potem nie było z niego co zbierać, a stolicę musieliśmy przenieść tutaj. Dopiero jak pięć lat temu matce się zmarło, to ja wziąłem tron.
  - Ile miałeś wtedy?
  - Czternaście lat. - Caulif pociągnął wina bezpośrednio z butelki. - Nie za dużo, ale dosyć.
  Edge popatrzył na niego uważnie.
  - Nie wyglądasz mi na kogoś, kto od dziecka ma zostać królem, a od pięciu lat nim jest...
  - Też mi królowanie... - Upił łyk. - Ja tam nigdy rządzić nie chciałem. Blade pojęcie o tym mam. Wszystkim zajmuje się starszyzna i inni tacy... Wszyscy mówią, że ze mnie dobry władca, chociaż ja tu jestem tylko od robienia krzywdy innym... No i pilnowania, żeby inni nie robili krzywdy moim. Aha, no właśnie. Przechodzimy do powodu naszej walki. Jakiś czas temu... półtora roku chyba... pojawili się tu rogaci... Znaczy zmiennokształtni.
  - Ci, co niby mnie przysłali?
  - Ci sami. Takie kolorowe stwory. Małe, duże, z rogami, ogonami. Paskudztwa potworne, mówię ci, i wszyscy równie wredni. Dla mnie, czy dla ciebie, żadni przeciwnicy, choć pewnie jakby chcieli, toby planetę rozwalić mogli jednym palcem. Widzisz, wszystkim innym wystarczyło raz skopać dupy, żeby więcej nie próbowali, ale ci są upierdliwi potwornie. Trzy razy już przylatywali. Jeden z nich wszystko mi wyśpiewał, jak mu ręce wyrywałem. Oni mają blisko planetę i chcą jakieś coś, co u nas pod ziemią leży.
  - Jakieś złoża?
  - Cholera wie. Tak czy inaczej, nie pasuje im żebyśmy tu byli. No i jest problem, bo ja sobie z każdym radzę, jak dotąd, ale jak oni ostatnio przysłali takich trzech z podłużnymi głowami, to oni mi z dwieście osób zabili, zanim wszystkich wytłukłem.
  - Dwieście...? Cywilów też? - zasępił się Edge. Masowe zabijanie bezbronnych, to było coś, co robiły potwory, jak Pełzacze, nie istoty inteligentne.
  Tylko że to właśnie inteligencja Alcary zmuszała ich do takich zachowań...
  - Cywilów też. Ale to było prawie rok temu. Od tamtego czasu nie pojawili się więcej.
  - Albo się poddali... albo coś szykują — zasugerował się Neev.
  - Też tak sądzę...
 
  Caulif i Edge się nie mylili. Na położonej nie tak daleko Metamorfis, rodzinnej planecie "rogatych", znanych szerzej jako Changelingi, trwała właśnie rozmowa, która miała znacząco wpłynąć na dalsze losy tej części wszechświata. Toczyła się pomiędzy Absero — jednym z przywódców rasy zmiennokształtnych, a Kovianem, przedstawicielem Rady Planet, do której Metamorfis należała. Oficjalnie Kovian przybył tutaj, by wyegzekwować u Changelingów kilka postanowień Rady, które nie były dla mieszkańców planety specjalnie korzystne. W rzeczywistości siedział w kieszeni u Absero. W tej chwili obaj szli stalowo-betonowymi korytarzami w kierunku laboratoriów wojskowych, gdzie Kovian miał przeprowadzić inspekcję.
  - Musicie trochę przystopować — mówił wysłannik. Był niemłodym już, dość drobnej budowy przedstawicielem jednej z nic nieznaczących we wszechświecie ras, której nazwy Absero nawet nie pamiętał. - Nie jestem już w stanie tłumaczyć waszych poczynań. Rada jest rozdrażniona tym, że ignorujecie wszystkie jej decyzje. Grożą nawet wykluczeniem was ze wspólnoty.
  - Nie zrobią tego — odparł beznamiętnie Absero. Aktualnie był w swojej drugiej formie. W niej wyglądał najbardziej imponująco. Znacznie potężniej niż w pierwszej, a przy tym nie tak groteskowo jak w trzeciej. Idealny kompromis pomiędzy funkcjonalnością a estetyką. Nosił ciężko wyglądającą zbroję, uzupełnioną o pelerynę z insygniami władzy. Znacznie górował nad swym rozmówcą. - Bez nas Rada rozpadłaby się w kilka miesięcy. Skąd braliby surowce? Żywimy trzy czwarte pozostałych ras...
  - Dobrze o tym wiem — zdenerwował się Kovian. - Komu jak komu, ale mnie nie musisz tego tłumaczyć. Nie zabraniam wam olewać Rady do woli, jak czynicie od zawsze. Proszę tylko, byście nie robili tego tak otwarcie. Zachowajcie jakieś pozory. Już atak na planetę Saiyanów wywołał protesty. Nie wiem, czy ktoś jeszcze wierzy w moją wersję, jakoby stanowili dla was zagrożenie.
  - Musimy mieć ich planetę — wyjaśnił Absero. - To jedyne poza naszą Metamorfis, źródło tivianium, a tutejsze złoża są już na wyczerpaniu.
  - Trzeba było ją zdobyć szybko — mruknął Kovian, wsiadając do ogromnej, bo dostosowanej do rozmiarów Changelingów, windy, którą mieli zjechać do bardziej chronionych poziomów. - Nikt by nie protestował. Ale to trwa już kilkanaście miesięcy. Nie da się tak długo utrzymywać tej farsy.
  - Ty mi nie mów, co trzeba było, a co nie, Kovian. Trafiliśmy na niespodziewane trudności. Bardzo duże trudności — mruknął ponuro. - Dlatego właśnie potrzebujemy Dyslokatora.
  - Ja dokładnie w tej sprawie przybywam. Nie macie zgody Rady na jego skonstruowanie.
  - Co ty nie powiesz? - zadrwił Changeling.
  - Ja mówię serio. To już nawet nie jest groźba. To ultimatum. Nie wolno wam go budować.
  - No to pech, bo jest już prawie ukończony.
  - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - niemal krzyknął Kovian. - Musicie przerwać prace. Rada nigdy nie zaakceptuje konstrukcji broni takiej mocy. Nawet wy nie możecie tego zignorować. Wszyscy wypowiedzą wam wojnę. Nie obronicie się, jeżeli reszta Rady się zjednoczy. Po co w ogóle ujawnialiście ten projekt?
  - To był pomysł mojego "genialnego" poprzednika — wyjaśnił Absero, wysiadając z windy, gdyż właśnie dotarli na miejsce. - Dlatego też wkrótce oficjalnie zaprzeczysz wszelkim pogłoskom, jakobyśmy budowali cokolwiek służącego do walki z kimkolwiek.
  - Co? Nikt nie uwierzy w tak oczywiste kłamstwo! Moja pozycja i tak jest już niepewna...
  - To nie będzie kłamstwo — znów przerwał mu różowoskóry. - Cały problem, że wokół Dyslokatora narosło wiele fałszu i plotek. Co takiego o nim mówią tam w Radzie?
  - Hmm... że to broń o zasięgu na połowę galaktyki...
  - To się zgadza.
  - ...jest w stanie unicestwić każdego...
  - Owszem.
  - ...i że ma moc rażenia nawet całej planety.
  - To poniekąd także prawda, ale — zaakcentował "ale", widząc, że Kovian już chce coś powiedzieć — niektóre cechy się wzajemnie wykluczają. To znaczy, albo unicestwiamy każdego, albo wpływamy na całą planetę.
  - Chyba nie rozumiem.
  - Ujmę to tak: Dyslokator Przestrzenny to właściwie urządzenie stricte naukowe. Jak zapewne wiesz, bo otrzymałeś specyfikacje. Potrafi przemieścić konkretne cząsteczki z jednego miejsca w przestrzeni w miejsce zupełnie inne. To oznacza, że przy odpowiednim natężeniu energii możemy przemieścić cząsteczki, na przykład, czyjegoś ciała w kilka miliardów różnych miejsc oddalonych od siebie o kilometry. To będzie równoznaczne z tym, że to ciało rozpadnie się bez śladu.
  - Tak, tyle sam wyczytałem...
  - Ale wykorzystanie tego efektu na dużym obszarze pochłonęłoby więcej energii, niż potrafimy wyprodukować przez trzy tysiące lat. Dlatego też chcąc użyć Dyslokatora na obszarze całej planety, musimy znacznie, tysiące razy, zmniejszyć gęstość siatki dyslokacyjnej.
  - Zaraz... - Kovianowi coś zaświtało - ...to znaczy, że przenoszone fragmenty będą dużo większe.
  - Bardzo duże. Mniej więcej wielkości... Saiyana.
 
  Już piąty tydzień mijał Edge'owi na Ovyzerze i wcale nie zaczynało mu się jeszcze nudzić. Przyzwyczaił się do tego miejsca, zarówno do planety jak i nowego wszechświata. Nauczył się korzystać swobodnie z "ki". Przy okazji zauważył, iż używanie szerszego zakresu chi, choć możliwe, stało się dla niego relatywnie wyczerpujące. Zupełnie jakby cały wymiar w jakiś sposób bronił się przed nietypową energią. Neev-jin trafiał na tym większy opór, im większą ilość chi — oraz im dłużej — próbował uwolnić. Najbardziej swobodnie mógł operować otoczką wokół swojego ciała.
  Nauczył się momentalnie i punktowo tworzyć delikatną warstwę energii, która idealnie niwelowała ki. Dzięki temu, jeżeli tylko mógł zareagować na taki atak, bez wysiłku go blokował. W trakcie sparingów z Caulifem — przezornie urządzanych z dala od terenów zamieszanych — jasnowłosy uznawał tę przewagę za niesprawiedliwą. Szanse nieco wyrównywała, wciąż wisząca na temblaku, lewa ręka niebieskiego olbrzyma.
  - Ha! - krzyknął król, posyłając pocisk tak szybki, że wydał się Edge'owi żółtą smugą. Neev-jin zniknął z toru jego lotu i, pojawiając się za Saiyanem, zasadził mu zamaszystego kopa z lewej. Złotowłosy zdążył obrócić się i zablokować przedramieniem. Ruszył gwałtownie do przodu, taranując przeciwnika barkiem i wybijając mu powietrze z płuc. Edge uniósł zdrową rękę na znak, że prosi o czas.
  - Znowu zrobiłem ten sam błąd — stwierdził. - Niepotrzebnie skracam dystans, w zwarciu jesteś za mocny.
  - Fakt, ale ty jesteś lepiej wyszkolony. Znasz też więcej sztuczek.
  - To dlatego, że jestem parę lat starszy... Kwestia doświadczenia. Szybko to nadrobisz.
  - No, mam nadzieję — uśmiechnął się Caulif. - Już nie mogę się doczekać naszej wyprawy do Rdzenia. Czuję, że będzie niezła zadyma — wyszczerzył się w uśmiechu.
  - To tak szybko nie nastąpi — ostudził jego zapał Edge. - Nawet jeszcze nie wiemy, jak działa ta cała fuzja... Zakładając, że oferta wciąż będzie aktualna.
  - Przecież ci mówiłem. Pomogę ci, jeśli ty pomożesz mnie. Chcę tylko dostać się na planetę Changelingów...
  - Tak, wiem... Nie wiem tylko po co. Może oni już wam nie zagrażają?
  - Może tak, może nie. - W tej chwili Caulif uśmiechnął się dość złośliwie. - Chciałbym ich o to zapytać osobiście. No więc? Już wiemy, że nie potrafię podróżować po kosmosie. Pomożesz mi się tam dostać?
  - Jeszcze tego nie przemyślałem. - Edge miał niejasne, nawet dla niego samego, wątpliwości. - Mówiłem już, że odpowiem ci kiedy odzyskam pełnię władzy w ręce.
  - Hehe — zarechotał Caulif. - Czas ci się kończy. Nie będziesz dochodził do zdrowia w nieskończoność.
  Edge uśmiechnął się smutno. To akurat była prawda. Czas na Ovyzerze zlatywał mu szybko. Zaprzyjaźnił się z Caulifem. Sam nie był pewien, dlaczego jeszcze zastanawiał się nad tym czy skorzystać z propozycji. Wiedział, że pomoc będzie mu potrzebna. Mimo to wahał się przed transportem saiyańskiego króla na znajdującą się, w kosmicznej skali, całkiem niedaleko planetę Changelingów. Miał przeczucie, że to może tylko pogorszyć sytuację.
  - No dobra — powiedział Saiyan po chwili krępującego milczenia. - Wróćmy do sparingu. Szkoda, że przez tą rękę nie możesz normalnie walczyć. Pokaż mi może w takim razie swój pokazowy atak.
  - Jaki?
  - No, taki, po którym każdy cię rozpozna. Najlepszy, ulubiony... Wiesz, coś jak mój Exploder.
  - Aha... Wiesz, chyba nie mam czegoś takiego. Nie widzę specjalnego sensu w wykrzykiwaniu jakichś wierszyków kiedy się atakuje...
  - Serio nie masz? - zdziwił się Caulif. - Dużo tracisz. Taki atak, zwłaszcza jeśli ty go wymyśliłeś, definiuje wojownika. Szczególnie jeśli jest groźny. Krzyczysz jego nazwę, a wszyscy już wtedy uciekają w popłochu. To niesamowite uczucie.
  - Skoro tak twierdzisz... - Edge wzruszył ramionami. - Tak czy inaczej, nie mam czegoś takiego. Nawet nie przychodzi mi do głowy żaden charakterystyczny, żebym mu mógł wymyślić nazwę.
  - Mniejsza o to. - Caulif machnął ręką. - W takim razie powiedz mi jeszcze raz, jak się robi to znikanie.
  - Skok? Nadal masz z tym problemy?
  - Jakbym nie miał, to bym nie pytał.
  Neev-jin rozłożył ręce.
  - To tak proste, że aż nie wiem, jak wyjaśniać. Jak już mówiłem, po prostu koncentrujesz trochę energii i uwalniasz ją w jednej chwili, używając do przyspieszenia. Tak samo hamujesz. - W tym momencie zniknął i zmaterializował się kilka metrów dalej. Najczęściej używa się tego do ataku, bo w obronie nie zawsze starcza czasu.
  - Tak... - Caulif pokiwał głową w zadumie - ...ale czy przeciwnik nie zorientuje się, że chcesz go zaatakować i nie zrobi uniku?
  - Czasami zdąży, czasami nie. Ale tę technikę czasami można wspomóc. Strzel do mnie chi... ki-blastem - poprawił się.
  - Jesteś pewien?
  - Strzelaj.
  Caulif skoncentrował w dłoni okrągły pocisk i wystrzelił go w kierunku niebieskoskórego olbrzyma. Trafił tylko w widmo, które zaraz się rozwiało. Ki-blast trafił w ziemię i wyrwał w niej spory lej.
  - Tu jestem — król usłyszał zza pleców, odwrócił się od razu. - To się nazywa Zanzoken, za pomocą ki tworzysz obraz siebie samego. Rozwiewa się przy dotknięciu, ale czasami udaje się nabrać przeciwnika. Bezużyteczny w ataku, bo jak przeciwnik widzi, że się nie ruszasz, to od razu wie, że to widmo.
  - W obronie też odpada, bo nie zdążysz go użyć.
  - No właśnie tu leży kruczek. Widzisz atak, udajesz, że jesteś nim zaskoczony i dajesz się trafić. W rzeczywistości twój przeciwnik trafia widmo, a ty jesteś za jego plecami i masz go jak na dłoni. To wymaga trochę zdolności aktorskich, ale jest dość skuteczne.
  Caulif w zrozumieniu pokiwał głową. Nagle zamarł w bezruchu. Edge odruchowo odskoczył, sądząc, iż patrzy na widmo, a Saiyan właśnie wykonuje skok za jego plecy. Tak jednak nie było. Caulif tylko zamarkował Zanzoken, by zmusić sparing-partnera do błędu. Edge wyczuł ki przyjaciela z zupełnie innej strony, niż się spodziewał. W ostatniej chwili odwrócił się i zablokował cios.
  - Nieźle, ale zbyt wolno — powiedział. - Nie zaskoczysz w ten sposób nikogo, kto potrafi wyczuwać ki. Masz jeszcze duże braki w wyszkoleniu...
  - Ech — westchnął król. - Tak to jest jak się żyje na takim kosmicznym zadupiu. Chociaż ja tam na naszą planetę nie narzekam. Mam tu wszystko, czego potrzebuję... A, właśnie — zaczął takim tonem, jakby coś sobie przypomniał — nałożnice skarżą się, że każdej nocy odsyłasz je z kwitkiem. Próbujesz mnie obrazić?
  - I nadal będę je odsyłał — stwierdził beznamiętnie Edge — więc możesz sobie darować tę "saiyańską gościnność".
  Caulif podrapał się po głowie.
  - Ty nie... - zaczął - ...tego... no wiesz...?
  - Co wiem? - zdziwił się niebieski.
  - No... no... a, nieważne — Caulif znowu machnął ręką. Czasami nie potrafił rozmawiać ze swoim gościem z innego wszechświata. - No to może wytłumacz mi...
  - Zaczekaj — Edge nagle zamarł, jakby usłyszał coś dziwnego. - Czujesz to?
  - Co?
  Neev-jin spojrzał w górę. Jego towarzysz podążył za jego wzrokiem, ale nic nie dostrzegł.
  - Coś się zbliża...
  - Co takiego?
  - Nie wiem, ale... już tu jest.
  - O czym ty gadasz!? - zdenerwował się Caulif, ale nagle i do niego to dotarło. - Hej, ja też to czuję...
  - Powinna być gdzieś tam, ale nic nie widzę... poczułeś? Uderzyła w powierzchnię — spojrzał na horyzont, wypatrując eksplozji. - Hmm, nie rozumiem... O CHOLERA!!
  Wszędzie w zasięgu wzroku spod powierzchni ziemi wystrzeliły liczne, seledynowe wyładowania energetyczne. Sama planeta pozostała nienaruszona. Po prostu nagle wokół zaroiło się od zielonkawych pseudobłyskawic. Przenikły one przez obu wojowników, uniosły się w górę i rozproszyły w górnych partiach atmosfery. Edge nie potrafiłby powiedzieć, co to właściwie było. Sam poczuł zaledwie lekkie ciepło, nic więcej. Odwrócił się do Caulifa.
  - Co to do diabła... Caulif! Co ci jest?!
  Saiyan leżał na ziemi, zwijając się z bólu i próbując złapać oddech. Charknął raz czy drugi i zwymiotował, przy okazji plując nieco krwią. Edge pomógł mu wstać i utrzymać się nogach, które saiyański król miał jak z waty.
  - Wszystko w porządku? - dopytywał się Edge. - Chyba nie masz zamiaru tu wykorkować?
  Caulif zaklął kilka razy dość brzydko, próbując utrzymać równowagę. Zwymiotował ponownie, tym razem na buty Edge'a.
  - Do... miasta... - wycharczał.
 
  - Bezpośrednie trafienie!
  W wypełnionym komputerami pomieszczeniu rozległy się gromkie brawa i kilka triumfalnych gwizdów. Absero, w towarzystwie Koviana obserwujący akcję, z zadowoleniem spoglądał na odczyty widoczne na monitorze.
  - Operacja przebiegła pomyślnie — potwierdził profesor Berg, niewielki różowy osobnik w kitlu naukowca. Szef zespołu tworzącego Dyslokator Przestrzenny Znany był ze spokojnego usposobienia i stalowych nerwów. - Poszły co prawda główne przekaźniki mocy i większość wzmacniaczy... Zasięg Dyslokatora będzie bardzo ograniczony, póki tego nie naprawimy... Mimo to się udało. Pocisk trafił w planetę i eksplodował kiedy dotarł do jej jądra. Cała powierzchnia znalazła się z zasięgu rażenia. Nic co miało w sobie saiyańskie DNA nie powinno już kalać jej powierzchni...
  - I co ty na to? - Absero zwrócił się do Koviana. - Czysta robota. A co najlepsze, nikt nie zginął, więc wszystkie swoje dyrektywy Rada może sobie wsadzić w... - Celowo nie dokończył.
  - Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem — stwierdził Kovian, kiwając z uznaniem głową. - Pewnie Rada wymyśli na to jakąś nową dyrektywę, ale, tak czy inaczej, postawiliście ich przed faktem dokonanym... Co właściwie stało się z tymi wszystkimi Saiyanami?
  - Zostali dyslokowani... znaczy teleportowani na odległą planetę — wyjaśnił Berg. - Najdalszą, jaką tylko potrafiliśmy namierzyć. Mamy potwierdzenie z satelity szpiegowskiego... - Naukowiec przycisnął do ucha słuchawkę.
  - Dopiero teraz?
  - Eksplozja zakłóciła na chwilę łączność... Tak i... Co!?
  - Co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Kovian.
  - Na planecie nadal jest wiele saiyańskich sygnałów!
  - Co?! - wykrzyknął Absero. - Jak to możliwe? Przecież wszystko poszło zgodnie z planem!
  Kovian zmarszczył brwi. Czuł, że znowu mu się oberwie.
  - Berg — kontynuował potężny Changeling — lepiej, żebyś miał na to jakieś wyjaśnienie...
  - Właśnie próbuję coś ustalić... - profesor jak szalony stukał w klawiaturę. Przez kilka minut skupiał się na pracy, ignorując pełne presji spojrzenia Absero. - Mam — stwierdził ostatecznie. - Najprawdopodobniej jądro ich planety ma bardzo nietypowy skład.
  - A co to ma za znaczenie?
  - Musiało częściowo wytłumić natężenie fali. Gęstość zewnętrznej siatki dyslokacyjnej uległa zmniejszeniu. Dodatkowo pojawiło się jakieś przesunięcie fazy, którego nie rozumiem...
  - Można w jakimś zrozumiałym języku? - zapytał zdołowany nieco Kovian.
  - Teleportowane zostały tylko obiekty o masie do dziewięćdziesięciu klompów.
  - Czyli... właściwie kto?
 
  - Jak to dzieci zniknęły? - warknął Caulif, ale zaraz tego pożałował, bo jego trzewia w tym momencie wykonały kilka skomplikowanych ewolucji gimnastycznych. - Wszystkie?
  - Większość — wyjaśnił jeden z Saiyanów, który wcale nie czuł się lepiej od swojego władcy, jeżeli nie gorzej. - Zniknęły te młodsze i mniejsze. Większość wyrostków została.
  Obok wylądował Edge. Był on w tym momencie jedyną na planecie osobą zdolną do normalnego funkcjonowania, więc Caulif wysłał go, by zorientował się w sytuacji.
  - Wszyscy mówią to samo — zaczął, nie czekając na pytanie. - Czuli, jakby coś próbowało ich rozerwać na strzępy. Chyba nikt nie zginął, choć niektórzy są w gorszym stanie od innych.
  - Dzieci — jęknął Caulif, próbując opanować mdłości. Na szczęście lub nieszczęście nie miał już czym wymiotować. - Widziałeś jakieś dzieci?
  - Jak się zastanowić, to nie... Zaraz, nie chcesz chyba powiedzieć, że...?
  - Cholera, tak... - Caulifowi chciało się wyć, z najwyższym trudem nad sobą panował. - Zniknęły... Nie doceniłem skurwysynów...
  Edge nie musiał pytać, by wiedzieć, o kim jego przyjaciel mówi.
 
  Kovian coraz bardziej sceptycznie spoglądał na wysiłki naukowców i rozdrażnionego Absero, który całkowicie stracił już umiar we wrzeszczeniu na swych pobratymców. Niezależnie jednak od natężenia jego głosu raczej nie wydawało się, żeby można było w tym momencie jeszcze coś zrobić.
  - Naprawa wzmacniaczy i sprzętu uszkodzonego przy przeciążeniu potrwa dwa tygodnie — tłumaczył Berg. - Do tego czasu możemy postrzelać co najwyżej do kaczek. Bez tego sprzętu zasięg Dyslokatora nie przekracza kilkudziesięciu kilometrów. Do jutra uruchomimy podstawowe funkcje. Poprzepalała się większość bezpieczników... Ostrzegałem, że bez wykonania wszystkich testów...
  - Dwa tygodnie! - zawył Absero. - W dwa tygodnie Rada uziemi nas kompletnie! Wydadzą dziesięć rezolucji, które nam zabronią użycia Dyslokatora.
  Kovian, czując możliwość zysku na cudzym nieszczęściu, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
  - Niekoniecznie — stwierdził. Ryzykował w tym momencie sporo, ale oczami wyobraźni już widział dodatkową sumkę na swoim koncie. - Widzisz, zanim Rada cokolwiek zrobi, muszą wysłuchać mojego raportu... Przedstawionego osobiście. A niekoniecznie muszę tam lecieć już jutro... Na przykład ze względu na uszkodzenie mojego statku... Czy nawet dość poważną awarię. Naprawa może potrwać ze dwa tygodnie, jak nie dłużej. Trzeba przecież będzie sprowadzić części...
  Absero rozpromienił się momentalnie.
  - Masz absolutną rację — stwierdził. - Sprzęt bywa zawodny, nic się na to nie poradzi. A dyplomaci mogą przecież korzystać tylko z wyznaczonych środków transportu.
  - Tak... I naprawa będzie dość kosztowna, jeżeli mnie dobrze rozumiesz...
  - Bardzo dobrze.
  Changeling uśmiechnął się. Dodatkowe koszty były zaledwie drobną niedogodnością. Ważne, że wszystko zakończy się po jego myśli. Bo cóż jeszcze mogło pójść nie tak? Saiyani przecież nie przeskoczą nagle półtora tysiąca lat rozwoju i nie przylecą się zemścić...
 
  - Nie daruję draniom! - warczał wściekły Caulif. - Tym razem, przesadzili. Zaraza! - zaklął głośno. - Przecież szóstka czy siódemka z tych dzieciaków była moja!
  Edge uniósł lekko brwi na tę wieść, ale w sumie mógł się tego spodziewać. Mimo młodego wieku, Caulif, ze względu na swoją, pozycję miał wiele partnerek, w tym kilka stałych. Saiyani, nie znając chyba pojęć monogamii czy antykoncepcji, mnożyli się dość szybko. Dzieci wychowywali zazwyczaj w tworzonych ad-hoc rodzinach, choć zdarzały się również trwalsze związki, jak ten rodziców Caulifa. Tron królewski nie był dziedziczny. Jak wiedział od jasnowłosego króla, rządził zawsze najsilniejszy. Przed degeneracją, ich rasę chronił wrodzony instynkt zapobiegający łączeniu się partnerów zbyt blisko spokrewnionych.
  Neev-jin był wściekły, głównie na siebie. Nienawidził, gdy inni ponosili konsekwencje jego błędów, zwłaszcza niewinni. Jak tamci mogli zabić dzieci... Dlaczego?
  - To moja wina. - powiedział bezbarwnie. - Gdybym nie wahał się tak długo przed udzieleniem ci pomocy, może by do tego nie doszło.
  - Skąd miałeś wiedzieć? Poza tym, twoja ręka...
  - Jest zdrowa od prawie tygodnia... - Edge mówił przez zaciśnięte zęby. - Gdybym nie był takim tchórzem... Idiotą. Tak czy inaczej, jeśli nadal chcesz się do nich wybrać z wizytą, to powiedz tylko, kiedy.
 
IIC: Dzień, który zmienił wszechświat
 
  - Jesteś pewien, że to bezpieczne? - zapytał Caulif, patrząc na półprzezroczystą błękitną sferę, którą otaczała Edge'a i jego, sporo większą niż kiedy niebieski olbrzym podróżował sam. Musiała pomieścić dwóch niemałych facetów i zapas powietrza dla nich. Podczas długich podróży Neev-jin zwykle zapadał w letarg, by zużywać minimalne ilości tlenu. Tym razem nie było to konieczne, planeta zmiennokształtnych znajdowała się zaledwie o kilka godzin lotu od planety Saiyanów.
  - Po raz czternasty powtarzam ci, że tak... Zresztą i tak już trochę za późno o to pytać. Jesteśmy w połowie drogi.
  Jasnowłosy zamilkł. Choć nie przyznałby się do tego, pustka wokół przerażała go. W całym swoim niemal dwudziestoletnim życiu nie czuł się nieswojo i nie na miejscu. Ogrom przestrzeni przytłaczał go i niczego nie pragnął bardziej niż powrotu na Ovyzerę. Niczego, poza zemstą... Tylko dlatego kontynuował podróż i robił dobrą minę do złej gry. No, może jeszcze dlatego, iż Edge wydawał się zupełnie nieporuszony czarnym ogromem wszechświata. Skoro on mógł wytrwać, to król Saiyanów, a co więcej legendarny złotowłosy Super-Saiyan tym bardziej... Chyba.
  - Pamiętaj o naszej umowie — rzucił Edge. - Żadnego krzywdzenia cywilów. Znajdziemy inny sposób.
  Ogoniasty warknął pod nosem coś, co dało się odczytać jako pełną niezadowolenia zgodę.
  Niebieski olbrzym zastanawiał się nad swoim szczęściem w nieszczęściu. Trafił na Caulifa od razu, na pierwszej odwiedzonej planecie. Gdyby pojawił się w innym miejscu wszechświata, mógłby go szukać latami, albo nawet nigdy nie znaleźć. Prawdopodobnie zdolność korzystania z energii spoza zakresu ki była tu bardzo rzadka. Mimo błędów, które Edge popełnił: walki na samym początku i krętactwa później, Saiyan nadal zdecydowany był mu pomóc. Szło aż nazbyt gładko, można by powiedzieć. Może przez to właśnie Neev-jina nie opuszczały złe przeczucia... Chociaż równie dobrze mogły być spowodowane faktem, iż lecieli właśnie przeciw zupełnie nieznanym mu przeciwnikom. Zdrowy rozsądek sugerował, że zmiennokształtni, zobaczywszy, jaka potęga im zagraża, szybko postanowią zawrzeć z Saiyanami pakt o nieagresji, czy coś w tym guście. Ale wątpił, by obecna sytuacja mieściła się jeszcze w ramach zdrowego rozsądku. Chciał tylko uniknąć dalszych ofiar.
 
  Jasnoniebieska sfera płynnie weszła w atmosferę. Jej powierzchnia rozgrzała się nieco, jednak Edge i Caulif tego nie odczuli. Energetyczna bańka dobrze izolowała od świata zewnętrznego. Kiedy dotarli na wysokość pokrywy chmur, Neev-jin zlikwidował osłonę.
  - Chłodno tutaj. - Saiyana przeszły ciarki. Faktycznie, panowała sporo niższa niż na tej samej wysokości na Ovyzerze.
  - Nie zwróciłem uwagi — odparł Edge zgodnie z prawdą. - Kiedy się było na tylu planetach co ja, takie rzeczy jak niższa czy wyższa temperatura przyjmuje się jako coś naturalnego. Zresztą to najczęściej zależy od tego, w którym miejscu wylądujesz...
  Caulif nie wydawał się zbytnio zainteresowany jego wywodem. Chłonął nowe otoczenie niczym gąbka wodę. W porównaniu do znanych mu terenów rodzinnej planety, okolica wyglądała dość ponuro. Niebo wydawało się szare, a każdy oddech nieprzyjemnie łaskotał mu gardło. Nie mógł wiedzieć, że powodem było znaczne zanieczyszczenie powietrza. Zmiennokształtni nie szanowali swojej atmosfery. Potrzebowali do życia bardzo niewiele tlenu, a szkodliwe dla innych gatunków stężenia toksyn na nich nie wpływały. Saiyan skoncentrował się i wykorzystując niedawno nabytą zdolność wyczuwania ki, odnalazł duże skupisko istot żywych, około stu kilometrów na północ od miejsca gdzie wylądowali. Bez słowa, przecinając chmury, ruszył w tamtą stronę. Edge podążył za nim.
  Po drodze minęli kilkadziesiąt kopalni i fabryk, najprawdopodobniej automatycznych, gdyż w każdej z nich wykryli zaledwie po kilka słabych ki. Caulif oglądał je z wyraźną dezaprobatą. Ta planeta nie podobała mu się ani trochę.
  Ich podróż trwała zaledwie kilka chwil. Ujrzeli ogromne drapacze chmur miasta zmiennokształtnych — była to Evolva, stolica Metamorfis.
  Na saiyańskim królu widok ten wywarł wielkie wrażenie. Zapewne do tej pory nie wyobrażał sobie, że tak wysokie budowle mogą istnieć. Edge pomyślał, że to zupełnie jak zabrać na wycieczkę po mieście dziecko, albo kogoś wychowanego na wsi. On sam widział już dużo bardziej imponujące budynki, choćby na Khurt-sei.
  Wspomnienie ojczyzny ukłuło boleśnie. W duchu obiecał sobie, że jeszcze tam powróci.
  - Ładny widok, co? - zagadał do Caulifa, ale ten nie mógł odpowiedzieć, bo szczęka mu opadła o kilka metrów. Stosunkowo szybko jednak doszedł do siebie. - Co teraz chcesz zrobić? - zapytał Edge. - Myślę, że najrozsądniej będzie odnaleźć jakiegoś tutejszego przywódcę i uświadomić mu z kim zadarł.
  - Nie... - Saiyan powiedział wreszcie dość dziwnym tonem. - Nie będziemy go szukać. On sam nas znajdzie.
  - Co masz... - zaczął niebieskoskóry, ale przerwał, widząc działania przyjaciela. Caulif skoncentrował na dłoni kulę ki i rzucił nią w jedno ze skupisk budynków. Eksplozja, którą wywołał pocisk, była stosunkowo słaba, żadnemu z nich nie zrobiłaby zapewne krzywdy. Wystarczyła jednak w zupełności, by zniszczyć strukturę tutejszych konstrukcji.
  - Oszalałeś?! - ryknął Edge. - Co ty wyprawiasz?!
  - Jak to co? - krzyczał Caulif, miotając kolejne ki-blasty. - Odpłacam im pięknym za nadobne!
  Potężny drapacz chmur zachwiał się, zmarszczył nieco, i runął, wyrzucając w powietrze tony szarego pyłu.
  - Przestań! - Neev-jin pojawił się przed przyjacielem. - Co z naszą umową!?
  - Odsuń się, Edge! - Saiyan mówił głośno, ale spokojnie. - Zejdź mi z drogi, bo nie chcę cię skrzywdzić... A zrobię to, jeśli mnie zmusisz.
  - Nie ruszę się! Nie ma potrzeby tej masakry! Po co to robisz?
  - Po co? - syknął król. - Aleś ty naiwny! Sądziłeś, że po co tu przyleciałem? Żeby usiąść z ich królem przy piwie i omówić warunki zawarcia pokoju? Że będę się przed nimi płaszczył, skomlał o rozejm czy coś takiego? Muszę odpłacić im za wszystkie ataki, rzucić ich na kolana. Sprawić, żeby to oni błagali nas o zawarcie pokoju!
  Ta wiadomość uderzyła w Edge'a z siłą kafara parowego.
  - Co? - zdołał jedynie wydusić.
  - To jedyny sposób, żeby zrozumieli! Nie wiem, czego się spodziewałeś?
  Nie czekając na odpowiedź, Caulif ruszył w miasto. W locie, dwiema falami ki, obrócił w pył kompleks spiczastych budynków. Następnie skupił w dłoni kilkanaście miniaturowych kulek energii, które rzucił w jedną z dalszych dzielnic. Teren pokrył się eksplozjami.
  - Nie... - szepnął Edge. - Nie — powiedział głośniej. - NIE!!! - ryknął, ponownie zagradzając Caulifowi drogę. Nie potrafił i nie chciał patrzeć na mającą tu miejsce zagładę. Musiał zareagować. - NIE POZWOLĘ CI! - zagrzmiał tonem tak zdecydowanym, że Caulif na sekundę stracił pewność siebie i się zatrzymał.
  Na sekundę...
  Edge dał się zaskoczyć. Przyzwyczajony ostatnio do walk treningowych, nie spodziewał się uderzenia wykonanego z pełną siłą i szybkością. Na to zresztą liczył Caulif. Poziom obu wojowników był wyrównany, ale dopiero kiedy wykorzystywali maksimum swoich możliwości. Teraz kiedy Neev-jin nie był w pełni skoncentrowany, jedno skuteczne uderzenie mogło zakończyć walkę i tak właśnie się stało. Trafiony w głowę zielonowłosy momentalnie stracił przytomność, zalał się krwią i poleciał bezwładnie w kierunku powierzchni. Tego jednak już Saiyan nie widział, jego uwagę przykuły zbliżające się ki. Nadciągali obrońcy planety.
 
  Kiedy Absero zobaczył to, co zobaczył, najzwyczajniej w świecie nie uwierzył własnym oczom... Momentalnie przez jego głowę przeleciało kilkanaście sprzecznych myśli. Najbardziej chyba trzeźwą i optymistyczną z nich była ta, że może za chwilę obudzi się i stwierdzi "na szczęście to tylko koszmar".
  Na to się jednak nie zanosiło. Nie mieściło mu się nawet w głowie, jak, ale jakimś kosmicznym cudem, Saiyan, który uniemożliwiał im podbicie Ovyzery lewitował kilkadziesiąt metrów przed nim samym, nad płonącą od kilku minut Evolvą. Nie było mowy o pomyłce. Znał tę twarz aż za dobrze, ze zdjęć satelitarnych dołączanych do raportów i ze swoich koszmarów. Gdyby Absero miał włosy, pewnie osiwiałby w kilka sekund.
  "Przecież oni nie potrafią podróżować po komosie!!" - przemknęło mu jeszcze przez myśl. - "Jak się tu dostał?!"
  Niedowierzanie szybko ustąpiło miejsca przerażeniu. Niezniszczalny Saiyan dotychczas stanowił jedynie przeszkodę na jego drodze do najwyższej pozycji w państwie, a dla Changelingów do całkowitej dominacji w tej części kosmosu... Teraz, niespodziewanie, zmienił się w śmiertelne zagrożenie. Jeżeli to naprawdę był on, a musiał być, to najzwyczajniej w świecie groziła im zagłada. Na planecie nie było wojownika, który mógłby stawić mu czoła. Kwestię, czy ktoś taki istniał w całym wszechświecie Absero odłożył na później... O ile będzie jeszcze jakieś później.
  Nawet nie rozważał bezpośredniego ataku. Wiedział, że nawet najbardziej elita wojsk będzie co najwyżej zdolna kupić mu trochę czasu i nie zamierzał tego czasu zmarnować. Tak szybko jak tylko potrafił, skierował się ku centrum sterowania Dyslokatora Przestrzennego.
 
  Caulif z trudem ukrywał rozbawienie, widząc, jak różnokolorowi wojownicy otaczają go, przygotowując się do walki. Wszyscy byli rogaci i potężnie zbudowani, ale niektórzy mieli dodatkowo podłużne głowy i paskudne mordy. Zastanawiał się, czy naprawdę sądzą, że mają jakiekolwiek szanse... Już walcząc z nimi na Ovyzerze, zauważył swoją znaczną przewagę. Teraz, potrafiąc już określać poziomy ki, miał świadomość, że to nie będzie walka, tylko masowa egzekucja.
  Tamci nie posiadali tej umiejętności, więc mimo wszystko próbowali, nie zdając sobie sprawy, jak bezcelowe są ich wysiłki. Otoczywszy go, jednocześnie wystrzelili strumienie ki, niektórzy z jednej dłoni, inni z dwóch. Manewr był dobrze wyuczony — wszystkie mniej więcej w tym samym momencie trafiły go z różnych stron. Eksplozję sprawiła, iż stracili go z oczu na dłuższą chwilę. Mógł wykorzystać ten fakt, by zyskać dodatkową przewagę, ale tego zupełnie nie potrzebował. Poczekał spokojnie, aż dym rozwieje się, chcąc zobaczyć ich miny kiedy ujrzą, iż zupełnie nic mu nie jest. Nie zawiódł się.
  Jeden z wojowników, najodważniejszy, czy też może najgłupszy ze wszystkich, otrząsnął się pierwszy i z rykiem ruszył na spotkanie śmierci. Caulif odczekał sekundę, dając napastnikowi chwilową nadzieję na sukces, po czym wystrzelił z dwóch palców. Promień ki przeszył klatkę piersiową Changelinga, w jednej chwili pozbawiając go życia. Saiyan skoncentrował się i — okręcając wokół własnej osi — machnął szeroko dłońmi i rozesłał wokół siebie cienką, płaską falę energii. Większość zmiennokształtnych zdążyła wykonać unik. Ci, którzy okazali się zbyt wolni, zostali przecięci na pół. Jeden szczęściarz lub pechowiec, zależnie od której strony patrzeć, stracił stopę, uskakując w ostatniej chwili. Ten manewr przedłużył mu życie zaledwie o kilka sekund — Caulif pojawił się za nim i potężnym ciosem w plecy zgruchotał kręgosłup.
  Złotowłosy zatrzymał się, dając reszcie czas na reakcję. Ostatecznie, nie chciał ich zabić od razu. Chodziło także o przekazanie wiadomości.
  Nie musiał długo czekać. Jeden z bardziej różowych rzucił się na niego z zamaszystym prawym sierpowym. Saiyan uniknął lekkim ruchem i skontrował prostym ciosem w podbródek. Kręgi szyjne nie wytrzymały. Głowa zmiennokształtnego uderzyła o jego plecy, a on sam — już martwy — zaczął opadać na ziemię.
  Przy następnym ataku Caulif postanowił dać się trafić. Kopniak z półobrotu, dodatkowo wzmocniony rozpędem, uderzył go prosto w kark, nawet nie zmuszając do drgnięcia. Saiyan z perfidnym uśmiechem chwycił lewą dłonią za stopę tamtego, prawą za udo, a potem gwałtownie przekręcił w przeciwnych kierunkach. Changeling potępieńczo zawył z bólu, ale Caulif wcale nie zamierzał na tym poprzestać. Nie puszczając, rozłożył ramiona. Noga urwała się w kolanie, zaś jej właściciel, krwawiąc obficie, zemdlał z bólu. Zawiedziony tym Saiyan puścił go i szybką, szeroką falą ki spopielił w powietrzu.
  - To było całkiem niezłe — powiedział do siebie. - Ciekawe co dalej.
  Co dalej, przekonał się bardzo szybko. W plecy uderzył go potężny pocisk, eksplodując w chmurze dymu. Ktoś zdecydowanie musiał się postarać. Saiyan poczuł nawet lekki ból i został pchnięty w przód, prawie o długość stopy. Obrócił się powoli. Spojrzał w oczy napastnikowi — jednemu z tych paskudnych, z podłużnymi czaszkami — i pokiwał głową z uznaniem. Następnie strumieniem ki zbyt szybkim, by tamten zdążył wykonać unik, przestrzelił go na wylot. Changeling zamarł, kaszlnął krwią, z niedowierzaniem spojrzał na dymiącą dziurę w swojej klatce piersiowej, zanim runął na ziemię.
  Caulif uświadomił sobie, że właśnie zabił najpotężniejszego wojownika na planecie. Na ten widok, morale reszty zmiennokształtnych gwałtownie się obniżyło. Co mogli zdziałać? Kołacząca się gdzieś w głębi duszy nadzieja na zwycięstwo znikła zupełnie, zastąpiona świadomością, iż ich poświęcenie co najwyżej opóźni przeciwnika o kilka minut. Nie wszyscy byli gotowi na taki obrót spraw. Część obrońców po prostu odwróciła się i zaczęła uciekać.
  - Tchórze! - krzyknął za nimi Caulif. - Gdzie wasz honor!? - Saiyan roześmiał się na cały głos. Najwyraźniej zaczął osiągać zamierzony cel. Wkrótce będą go błagać o litość...
 
  Absero, na bieżąco z sytuacją dzięki łączności radiowej, na razie nie planował błagać o litość, choć, będąc przecież rasowym politykiem, rozważył już i tę opcję. W pośpiechu przemierzając korytarze centrum sterowania, zastanawiał się nad szansami swoimi i swojej rasy. Oceniał sytuację jako złą, choć nie krytyczną. Jeszcze nie...
  - Profesorze Berg — zaczął, wchodząc do wypełnionego komputerami pomieszczenia — proszę o pomyślne wieści.
  - Pan wybaczy, ale nie widzę tu obserwatora Koviana, czy...
  - Pieprzyć go! Proszę o raport!
  Berg skrzywił się lekko i zaczął mówić.
  - Mieliśmy bardzo mało czasu...
  - Mamy go coraz mniej — przerwał mu Absero. - Byłbym wdzięczny, gdyby opinie i komentarze zachował pan dla siebie i podał mi suche fakty.
  - Dobrze. Dyslokator jest w tej chwili sprawny w trzydziestu dziewięciu procentach. Jego zasięg jest bardzo ograniczony, a moc rażenia zredukowana. Prawdopodobnie po oddaniu jednego strzału znów na kilka godzin będzie zupełnie unieruchomiony...
  - Ten jeden strzał będzie musiał wystarczyć.
  Drzwi do pomieszczenia otworzyły się i weszli przez nie jeszcze dwaj zmiennokształtni, w drugich formach swojej rasy. Ich łagodniejsze niż u Absero czy Berga rysy twarzy sugerowały młodszy wiek.
  - Ojcze — odezwał się ten o jaśniejszej skórze — co się dzieje? Czemu kazałeś mi tu przylecieć?
  - To długa historia, Cold — odpowiedział Absero, któremu na widok syna znacznie ulżyło. - A twój towarzysz...
  - Ais, ojcze. Z mojego oddziału. Był u nas kilka razy, pamiętasz...
  - Tak, tak, przypominam sobie...
  - Nie chcę przerywać, ale jeszcze nie skończyłem — sucho odezwał się Berg.
  - A tak... oczywiście, proszę kontynuować profesorze.
  - Więc... Nadal nie wyeliminowaliśmy przesunięcia fazy... System celowniczy jest co prawda całkowicie sprawny, ale mamy zamontowaną wersję planetarną, a z tego co zrozumiałem mamy teraz strzelać w kogoś konkretnego...
  - Tak. To stanowi jakiś problem?
  - Poniekąd. Mogę namierzyć konkretny punkt przestrzeni. System nie jest w stanie śledzić ruchomego celu. Trafimy tylko i wyłącznie jeśli on przez kilkanaście... no, powiedzmy, chociaż kilka sekund będzie nieruchomy. Myśli pan, że możemy go o to poprosić?
  Absero zacisnął zęby. "Wiedziałem, że coś się nie uda... po prostu wiedziałem" - pomyślał.
  - Ojcze, o co właściwie chodzi? - zapytał Cold. - Nic z tego nie rozumiem. Co to za atak, o którym słyszałem?
  - Zostaliśmy zaatakowani przez potężnego wroga — wyjaśnił Berg. - Jedyny sposób na pokonanie go, to trafić z urządzenia, którym tu sterujemy. Niestety, jak słyszeliście, to raczej się nie uda, o ile on nie będzie przez jakiś czas nieruchomy.
  - Trzeba zawiadomić naszych ludzi, aby go unieruchomili — myślał na głos Absero.
  - Raczej nie ma już kogo zawiadamiać. - Profesor brutalnie pozbawił go złudzeń, wymownie pukając w ekran, na którym widoczna była masakra nad Evolvą.
  Cold i Ais wymienili porozumiewawcze spojrzenie.
  - My go zatrzymamy. Powinniśmy dać radę. Ais jest najsilniejszy z oddziału, a ja zaraz po nim.
  - Synu... nie zdajecie sobie sprawy z jego potęgi.
  - To się może udać — powiedział niespodziewanie Berg. - Nawet nie muszą z nim walczyć. Wystarczy, że przez kilka sekund utrzymają go w jednym miejscu, żebym wiedział, gdzie strzelić. Dyslokator nic im nie zrobi, bo ustawiony jest wyłącznie na saiyańskie DNA. To oczywiście ryzykowne, ale...
  - Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa — stwierdził Cold.
  - Nie! Stójcie — powstrzymał ich Absero. - Nie mogę was narażać. Ja to zrobię.
  - Niech pan sobie daruje. - Tym razem odezwał się Ais. Mówił zdecydowanym, nieznoszącym sprzeciwu głosem. - Przy pańskim poziomie mocy? Cold, idziemy.
  - Obserwujcie pole walki — powiedział Cold na odchodnym. - Zorientujecie się kiedy strzelać.
  Obaj młodzi wojownicy wyszli z pomieszczenia. Berg wyświetlił obraz z satelity obserwacyjnego. Przedstawiał on Evolvę... a raczej jej pozostałości i walczących jeszcze z Caulifem Changelingów. Było ich już bardzo mało...
 
  Saiyan kopniakiem skręcił kark ostatniemu przeciwnikowi. Zaczynał się trochę nudzić. Obrońcy planety się skończyli, a z miasta pod nim zostało jedno wielkie skupisko gruzów. Nie pogardziłby teraz propozycją kapitulacji, ale nie widział ani nie wyczuwał nikogo, kto mógłby mu ją przedstawić. Może trzeba było jednego zostawić przy życiu...
  Uwagę Caulifa zaabsorbowały dwie dość szybko zbliżające się ki, dość wysokie, choć nie rekordowe. Mniej więcej na poziomie wojowników, z którymi jeszcze przed minutą walczył. "Emisariusze" - stwierdził, kierując się w ich stronę.
  Nosili inne stroje niż wcześniejsza grupa, co uznał za dobry znak.
  - Jesteście tu, żeby się poddać? - zapytał sucho. - Czy zamierzacie powiększyć stos trupów?
  Popatrzyli po sobie nawzajem, trochę niepewnie.
  - Tak, negocjujmy — powiedział ten o jaśniejszej, różowawej skórze. - Przedstaw swoje warunki — dodał z zapraszającym gestem.
  - Najpierw powiedzcie mi, kim jesteście — rozkazał jasnowłosy. - Nie zamierzam tracić czasu na płotki. Gdzie wasz król, albo inny przywódca?
  Zanim zdążyli odpowiedzieć, Caulif poczuł zbliżający się impuls energii. Tak jak zaledwie dzień wcześniej, na Ovyzerze, pocisk był zupełnie niewidzialny. Gołym okiem dało się go dostrzec dopiero efekty jego trafienia. Eksplodował w promieniu kilkunastu metrów, tym razem na jaskrawoturkusowo. Saiyanem targnął spazm bólu, jeszcze gorszego niż poprzednio. Znów miał wrażenie, jakby coś próbowało go rozerwać na kawałki. Nie zdołał powstrzymać krzyku, czy raczej wycia. Miał wrażenie, jakby każda cząstka jego ciała chciała znaleźć się jak najdalej od reszty. Naprężył mięśnie w nadziei, że to złagodzi nieco potworne uczucie. Nie pomogło. Kiedy już sądził, iż nadszedł jego koniec, niespodziewanie wyładowania zniknęły, a mięśnie ogarnęło przyjemne otępienie. Saiyan upadł na ziemię jak worek kamieni, ale ledwo to zauważył. Liczyło się tylko uczucie ulgi. Teraz mógł nawet umrzeć, byle tylko niedane mu było więcej doświadczyć czegoś takiego...
 
  - Jakim cudem nie zadziałało?! - warknął na Berga Absero. Profesor wydawał się równie zaskoczony porażką ataku. Gorączkowo wciskał różne kombinacje klawiszy, próbując znaleźć przyczynę takiego biegu wypadków. - Może on jest na to po prostu za silny? To ma znaczenie?
  - Tak, ale wzięliśmy na to poprawkę. Podłączyliśmy Dyslokator do jądra planety, to najsilniejsze źródło energii, jakie mamy. Strzał powinien go rozerwać na kawałki o wadze około jednego klompa... Jedyne wyjaśnienie jest takie, że pocisk nie zadziałał z pełnią mocy.
  - Niby dlaczego?
  - Właśnie próbuję to ustalić... Coś mam... Hmm... Ciekawe... ale niepokojące.
  - Co? - Absero spojrzał na ekran, ale mimo iż orientował się jako tako w sprawach technicznych, wyświetlone tam kombinacje cyfr i liter nic mu nie mówiły.
  - Wygląda na to, że DNA naszego celu nie jest w stu procentach zgodne z DNA Saiyanów. To dlatego nasz atak zawiódł.
  "Co jeszcze?" - pomyślał Absero i w tym momencie uświadomił sobie, że najwyraźniej los nie chce jego zwycięstwa. Napotykał na wszystkie możliwe trudności. Pokonanie jednej, rodziło kolejne, zupełnie jakby coś koniecznie chciało właśnie JEMU przeszkodzić. Może należało podejść do tego od zupełnie innej strony... Nastawić się na porażkę... Nie, jeszcze lepiej na nic się nastawiać.
  - Czy możemy spróbować jeszcze raz? - zapytał.
  Berg zerknął na wskaźniki i zrobił głupią minę.
  - Nie zalecam. Znowu poszło prawie całe chłodzenie. Kable zasilające są na granicy wytrzymałości. To prototyp, całość jest zbudowana prowizorycznie, miała wykonać jeden strzał...
  - Profesorze... - Absero przerwał mu łagodnie. - To mnie nie interesuje. Że mamy fizyczną możliwość kolejnego strzału, to sam widzę z odczytów. - Wskazał jeden z ekranów. - Pytam, czy on będzie skuteczny. Czy jest jakiś sposób, żeby to gówno go rozwaliło?
  Berg zmarszczył brwi i odpowiedział:
  - Ponieważ nie mamy dokładnej konfiguracji jego DNA, musiałbym całkowicie zdjąć zabezpieczenia. Pocisk zadziała wtedy na wszystko w promieniu strzału.
  - Proszę to zrobić...
  - Ale — wtrącił się Berg — tam jest pański syn...
  - Wiem — Absero był spokojny. - Jeszcze nie skończyłem mówić...
 
  Caulif spróbował ruszyć ręką, ale ta odmówiła posłuszeństwa. Dodatkowo, wysiłek sprawił, iż przeszyła go nowa fala bólu. Na Ovyzerze było to samo. Po ataku przez około godzinę zupełnie nie panował nad swoim ciałem. Postanowił więc tym razem poleżeć sobie tę godzinę, albo nawet dwie i dopiero potem ruszyć dalej na podbój tej planety... A jeszcze lepiej znaleźć Edge'a i od razu wrócić do domu.
  Rozmyślania przerwano mu dość brutalnie — kopniakiem w nerkę. Zawył z bólu i przetoczył się na bok, co wywołało dalsze cierpienia i dodatkowo mdłości.
  - I co teraz, ścierwo? - doszedł go nieznany głos. - Już nie taki pewny siebie?
  Tym razem kopnięto go w żołądek. Z trudem stłumił krzyk i powstrzymał przed odruchowym skuleniem się. Kiedy się ruszał, bolało bardziej. Usłyszał splunięcie i poczuł na policzku ślinę.
  - Przylatujesz, niszczysz naszą stolicę i myślisz, że ujdzie ci to bezkarnie?
  - Przestań, Ais — powiedział ktoś drugi, chyba ten młody zmiennokształtny, z którym Saiyan zamienił wcześniej dwa słowa. - Dobij go, zamiast się bawić.
  - Daj spokój, Coldy. Jest załatwiony. Zanim umrze, mam zamiar mu boleśnie uświadomić, co czeka tych, którzy zabijają naszych. - Tu kopnął Caulifa w twarz.
  Coldowi nazwy "Ovyzera" czy "Saiyan" nie powiedziałyby zupełnie nic. Jak większość mieszkańców Metamorfis, żadnego pojęcia o tym czym zajmowano się na najwyższych szczeblach władzy, a Złotowłosy wojownik był dla niego po prostu agresorem. Zachowanie jego przyjaciela było jednak po prostu głupie. Nie lubił bezmyślnego okrucieństwa i ryzyka.
  Mimo iż Ais był od niego sporo silniejszy, syn Absero nie czuł wobec niego nadmiernego respektu. Postanowił zakończyć sprawę. Znając przyjaciela, wiedział, że perswazją nic nie wskóra. Uniósł się w powietrze i skoncentrował ki.
  - Odsuń się! - krzyknął do Aisa, posyłając z dłoni potężną falę. Drugi ze zmiennokształtnych, lekko zaskoczony, uskoczył przed strzałem z niewielkim zapasem czasu. Strumień energii poleciał w kierunku leżącego w bezruchu Caulifa. Znacznie osłabiony Saiyan nie miał wielkich szans na przetrwanie tego ataku. To jednak nie był jeszcze dzień, w którym zapisano mu śmierć. Jakiś metr przed celem energia odbiła się od niespodziewanej przeszkody.
  Przeszkodą okazał się rosły, wyższy nawet od obu zmiennokształtnych, osobnik o niebieskiej skórze i włosach koloru wodorostów. Wyglądał dość upiornie, bo lewą stronę głowy pokrytą miał dopiero co zaschłą krwią, z rozbitego łuku brwiowego.
  Caulif, zgodnie z obietnicą odpłacił Edge'owi za podobną ranę. Olbrzym w duchu postanowił zwichnąć mu później rękę.
  - Odejdźcie — powiedział nieprzyjemnym, ochrypłym głosem. - Wiem, że zabił wielu waszych, ale nie pozwolę wam go uśmiercić.
  Cold nie zareagował, dość oszołomiony faktem, iż atak, w który włożył bardzo dużo siły, został powstrzymany bez widocznego wysiłku. Ais chyba nie zwrócił na to uwagi, bo zdecydowanie miał nastrój do konfrontacji.
  - Zginiesz razem z nim! - krzyknął, ruszając na niebieskiego. Ten nie ruszył się z miejsca, a cios Changelinga przyjął na blok, bez choćby mrugnięcia okiem. Fioletowy zaatakował ponownie, uderzając tak silnie jak tylko potrafił. Bez skutku, pięść zatrzymała się na przedramieniu jego przeciwnika, który następnie złapał go jedną dłonią za nadgarstek, a drugą za szyję.
  - Przeżyjesz tylko dlatego, że dziś widziałem już dość śmierci — wysyczał mu w twarz. - A teraz znikaj stąd i nie wkurwiaj mnie, bo... - Nie dokończył, w tym momencie oberwał kopniakiem w tył głowy. To Cold, widząc, iż jego przyjaciel jest zagrożony, postanowił interweniować. Atak nie zabolał mocno, ale rozwścieczył i tak już wyprowadzonego z równowagi olbrzyma. Neev-jin ryknął przeciągle, rzucił Aisem o ziemię tak mocno, że ten, upadłszy na rękę, złamał ją i zemdlał z bólu. Następnie niebieski odwrócił się do Colda i pewnie zabiłby go, gdyby nie opanował się w ostatniej chwili i nie zatrzymał pięści o kilka centymetrów przed głową młodego zmiennokształtnego.
  Była to zresztą ostatnia czynność, jaką wykonał na Metamorfis. Właśnie wtedy w miejsce, w którym znajdowała się czwórka wojowników, uderzył kolejny pocisk Dyslokatora Przestrzennego i wszystkich ich ogarnęły zielonkawe wyładowania energetyczne. Neev-jin poczuł mdłości i zawroty głowy, a przestrzeń wokół niego rozmyła się i zafalowała. Przez chwilę próbował się opierać ogarniającemu go uczuciu niemocy, ale wytrzymał bardzo krótko — zapadł w ciemność.
 
  Ekran zamigotał, obraz pojawił się i po sekundzie ustabilizował. Widok przedstawiał miejsce, w którym jeszcze przed kilkoma chwilami znajdowali się Cold, Ais, Caulif i nieznany Changelingom wojownik o niebieskiej skórze. Teraz było puste.
  - Sukces... - oznajmił sam sobie Absero, ale w jego głosie nie było słychać triumfu. Ocalił co prawda swój świat i jego mieszkańców. Co więcej, pozbył się jedynej przeszkody na ich drodze do dominacji we wszechświecie. Rada nie będzie już mogła nawet zaprzeczyć, że Saiyani stanowią zagrożenie. Osiągnął to jednak ogromnym dla siebie kosztem. Poświęcił swojego syna.
  Pocieszał się w duchu tym, że Cold nie zginął. Został tylko, podobnie jak pozostała trójka, teleportowany gdzieś... Zapewne bardzo daleko. Dokładne miejsce być może da się ustalić po prześledzeniu ścieżek energetycznych Dyslokatora, ale całkiem możliwe, iż będzie się ono znajdować w takiej odległości, że nigdy nie będą w stanie tam dotrzeć. Nie było innego wyjścia. Komputer musiał ustalać cel dyslokacji losowo, lub wszyscy czterej zostaliby przeniesieni w to samo miejsce. To zaś zapewne oznaczałoby dla Colda śmierć z ręki Saiyana lub tego drugiego. Tak przynajmniej miał jakąś szansę.
  - Gratulacje, profesorze — zwrócił się do Berga.
  Naukowiec jednak wcale nie wyglądał na zadowolonego. Wręcz przeciwnie, w coraz większej panice przyglądał się odczytom na monitorach, jednocześnie stukając, wydawałoby się zupełnie bezwładnie, w klawiaturę.
  - Coś nie tak? - zapytał Absero, czując znów lekki niepokój.
  - Tak jakby... Przewody zasilające popękały... Plazma wycieka w dość dużych ilościach...
  - Czy to bardzo źle?
  - Bardzo. Jeśli dotrze do konwertera może wywołać reakcję łańcuchową z głównym reaktorem dyslokatora i całą siecią energetyczną... O KURWA! - Zawsze opanowany profesor zaklął po raz pierwszy i ostatni w życiu.
 
  Zmiennokształtni nacieszyli się zwycięstwem przez niemal pół minuty. Właściwie nikt, nawet Berg, nie zdawał sobie sprawy, jak wielkim zagrożeniem jest Dyslokator. Wszyscy mylili się, sądząc, iż nie jest w stanie unicestwić mieszkańców całej planety, a nawet zniszczyć jej samej... A już zupełnie nikt zapewne nie domyślał się, iż planetą tą mógłby być rodzinny świat jego twórców.
  Mieszkańcy pobliskich planet, w tym Saiyani zaobserwowali to zjawisko jako potężny błysk na niebie. Najbliżsi sąsiedzi zmiennokształtnych mieli też później okazję nacieszyć oczy dziesiątkami "spadających gwiazd", kiedy to szczątki spalały się w atmosferach ich własnych światów.
  Zapamiętano ten dzień jako jeden z tych przełomowych momentów w historii Południowej Megagalaktyki, które po prostu czasem następują. Zniknięcie Metamorfis oznaczało całkowitą zmianę równowagi sił w tej części wszechświata i wywołało długą, krwawą wojnę, która ogarnęła większość zaangażowanych w międzyplanetarną politykę cywilizacji. Ofiary liczono w miliardach, a konflikt zakończony został dopiero dzięki interwencji Kaioshinów. Pozbawieni opieki legendarnego Super-Saiyana, Caulifa, mieszkańcy Ovyzery byli jednymi z pierwszych poległych.
  W ten właśnie sposób Edge po raz pierwszy, choć wcale nie miał takiego zamiaru, znacząco wpłynął na losy tego wszechświata. Z całą pewnością nie po raz ostatni.
 
  - Komandorze, czujniki wykryły jakiś obiekt w przestrzeni tuż przed nami.
  - Tutaj? - zdziwił się komandor Tarjei, oficer pełniący na statku-fortecy Lorda Ulvhedina rolę dowódcy załogi kosmicznego kolosa. - Co to jest? Asteroida? Wrak jakiegoś stateczku?
  - Nie, wygląda, że to... ktoś żywy.
  - Słucham? Jak to: żywy? Chcesz powiedzieć, że leci ot tak przez kosmos i żyje?
  - Nie leci, raczej dryfuje... A żywy, jeśli tam zostanie, będzie jeszcze tylko krótką chwilę.
  Komandor podrapał się po głowie. Takie coś nie zdarzało się codziennie. Właściwie do tej pory nie zdarzyło się nigdy. Tarjei, zawodowy żołnierz, nie lubił precedensów, czy innych wymagających myślenia sytuacji. Do tego za dwa przechodził w stan spoczynku i naprawdę nie potrzebował teraz niespodziewanych kłopotów.
  Z drugiej strony, to oznaczało też, że kto inny będzie musiał się użerać ze skutkami jego decyzji.
  - Dobra... Teleportujcie go w takim razie do głównego ambulatorium... I wezwijcie kapitana Solve z oddziałem ochrony.

Koniec części drugiej.


-> Wstęp <- | Część pierwsza <- | -> Część trzecia

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.